27.08.2009

Czas na zmiany:)


Pozdrawiam Was serdecznie z Krościenka. Właśnie się skończyło podsumowanie oaz wakacyjnych. Wszyscy się już porozjeżdżali, a ja jeszcze zostałem bo jutro rano wyjeżdżam z radością na Ukrainę. Tak tak - będzie się na szczęście miała za kogo modlić Diakonia Misyjna w tym roku. Prawdopodobnie niedługo wyjedzie Magda do Kazachstanu - napiszą Wam o niej pewnie już niedługo (drugie miejsce tam jest wciąż wolne), ale i dotychczasowy moderator Diakonii Misyjnej wyjeżdża do pracy poza
Polską. Bardzo proszę o jedno Zdrowaś Maryjo raz dziennie w intencji mojej pracy w Gwardiejskiem kolo Chmielnickiego. Jadę pracować w parafii gdzie jest nowo otwarte ukraińskie Centrum Ruchu Światło - Życie. Więc będziemy mam nadzieję we wspólnocie oazowej świadczyć o świetle Pana, które przenika nasze życie.
Na jak długo? Na razie jest decyzja że przez rok mamy sprawdzić czy to jest to.
A potem... - zobaczymy:)
Odpowiedzialność za diakonię przejmuje małżeństwo - Marcin i Agnieszka a pomoże im ksiądz Paweł. Mają już dużo konkretnych planów - więc zapraszam na spotkanie 31.08 do katedry to dowiecie się jak dalej rozwija się Diakonia Misyjna.
A ja - mam nadzieję że także będziemy z Wami współpracować.
ksiądz Piotr Główka

23.08.2009

Miejsce tętniące życiem...



Salam alejkum!

Здравствуйте!

Witajcie!








Jadąc w maju do Uralska nie spodziewałem się, że świątynia, która jeszcze w styczniu i lutym, (kiedy byłem tam po raz pierwszy) przez cały tydzień zionęła pustką i ciszą, w czasie wakacji wypełni się życiem (i wrzaskami maści przeróżnej).


Ostatnio pisałem Wam o łagierze, jaki odbył się w Uralsku w lipcu. Dziś kilka słów o drugim i trzecim turnusie rekolekcyjno-wypoczynkowym (bo tak się to teraz oficjalnie nazywa).

Otóż zaledwie kilka dni po dzieciakach przyjechało do Uralska kilka pań z Atyrau razem z s.Zytą. Był to dla nich nie tylko czas wypoczynku, ale też okazja do pogłębienia wiary. Oprócz codziennej Eucharystii Panie modliły się razem nami Liturgią Godzin (choć do końca miały problemy ze zorientowaniem się o co w tym chodzi i jak to wogóle ugryźć). Codziennie też słuchały kaztechezy na temat sakramentów.
Już pierwszego dnia nasze kochane Panie zamiast oglądać miasto wolały od razu zjeździć na bazar, gdzie nie omieszkały zakupić tony ogórków, wiśni czy co to tam było, żeby zaraz potem je zamarynować, zamrozić (czy coś w tym rodzaju). Podobnie ostatniego dnia nie interesowały ich żadne tam pamiątki, tylko kiełbasa, której ponoć w Atyrau nie ma, a którą zakupiły w ilości przerażającej (dość powiedzieć, że nasze dwie lodówy pękały w szwach!).


Wiele radości nam te Panie sprawiły, zwłaszcza gdy jeździliśmy z nimi nad jezioro czy do parku. To był taki czas wzajemnego ubogacania się i jestem za niego Bogu bardzo wdzięczny.


W sierpniu z kolei (na kanwie „sukcesu” pierwszego łagiera) odbył się turnus wypoczynkowo-rekolekcyjny dla starszej młodzieży z całej administratury. Tym raz było ok. 30 osób z Atyrau, Kulsar, Aktjubińska, Chromtau i Uralska. Wiek uczestników wachał się w granicy 15-25 lat.

Nad całością czuwali ks. Cezary Komosiński i s. Wernika, przed którymi było nie łatwe zadanie. Większość z uczestników bowiem w poprzednich latach jeździła do Aktau, gdzie cały dzień spędzali nad woda, ewentualnie „tracili” godznikę na Mszę Św. Tymczasem w Uralsku dostali niewielką, ale jednak konkretną dawkę „doznań i wiadomości religijnych”. Niektórzy nie ukrywali, że nie są z tego do końca zadowoleni. Połowa z nich jest bowiem z Kościołem związana dość luźno.

Było wprawdzie kilka osób z aktjubińskiego Neokatechumenatu, ale np. z Atyrau prawie wszyscy należą do chóru rosyjskiego (bądź są chłopakami śpiewających tam dziewczyn :-) ). Owszem, przychodzą czasem na niedzielną Mszę, żeby pośpiewać, ale niestety nie przekłada się to na ich stosunek do wiary, do Boga. Spośród tych 30 osób zaledwie garstka może przystępować do Komunii, reszta, nawet jeśli była chrzczona, to w Kościele Prawosławnym, ale niestety i tam rzadko kiedy zaglądają.

Mimo to tym razem księża zadecydowali, że będzie inaczej niż do tej pory. Ksiądz Cezary doszedł do wniosku, że skoro jedyny kontakt z Kościołem ta młodzież ma w czasie Eucharystii, to dobrze by było, gdyby wreszcie dowiedzieli się na czym polega jej istota i jak się w czasie niej zachowywać.

Każdy dzień rozpoczynał się modlitwą* , w czasie której ks. Cezary czytał Ewangelię z dnia i krótko ją omawiał, sugerując by stała się ona niejako Słowem Życia na dany dzień. Po śniadaniu i dyżurach** następowała krótka katecheza ks. Petera dotycząca Eucharystii, a wzbogacona prezentacją multimedialną. Następnie była praca w dwóch grupach, która sprowadzała się do przygotowania scenki biblijnej, którą odegrać mieli w ostatni dzień. Pierwsza grupa miała przedstawić Ostatnią Wieczerzę, a druga Drogę do Emaus.


I to był wlaśnie strzał w dziesiątkę, większość z nich bowiem w Atyrau nieraz uczestniczyła w takich przedstawieniach, które wystawiali też czasem w Uralsku czy Kulsarach. Ujawnił się przy tym ich zapał i zaangażowanie. Ale tak naprawdę scenki były tylko pretekstem, żeby porozmawiać z nimi o Bogu. Najpierw bowiem była krótka rozmowa na temat Ewangeli, którą mieli odegrać.


Najważniejszym momentem dnia była oczywiście wieczorna Eucharystia. Wszyscy z powagą podeszli do posługiwania w czasie Mszy, czy to poprzez czytanie Słowa Bożego, śpiew czy służbę przy Ołtarzu.

W wolnym czasie przewidzieliśmy dla nich mnóstwo atrakcji. Oprócz kąpania się na jeziorem (którego najbardziej oczekwiali) zwiedzaliśmy z nimi miasto (urzekły ich prawosławne cerkwie, zwłaszcza żeński monastyr), byliśmy na seansie kinowym. Niesamowite wrażenie zrobił na nich tutejszy park***(wśród wielu atrakcji tym razem bezkonkurencyjny okazał się Shrek****).

Co ciekawe, gdy byliśmy na Placu Zwycięstwa, bardziej niż pomnik podświetlany w czterech kolorach, wieczny ogień, tablice pamiątkowe i kwieciste trawniki ciągneło ich do... szyszek, które leżały pod drzewem w ilości obfitej na tyle by każdy mógł zabrać conajmniej kilka na pamiątke. Ale nie tylko szyszkę widzieli pierwszy raz w życiu. Trudno w to uwierzyć, ale prawie wszyscy z nich pierwszy raz byli na ognisku! Nawet nie wiedzieli jak się piecze kiełbaski! Można więc powiedzieć, że ten wyjazd miał dla nich także aspekt edukacyjny!

Ten tydzień z nimi był bardzo wyczerpujący (zwłaszcza noce, gdy trzeba było dużo cierpliwości i opanowania, nie tylko słysząc ich wrzaski i bieganie po korytarzach do późna, ale też widząc zachowania, które lepiej tutaj przemilczeć). Wiele rzeczy było dla nich nowych, widać, że do niektórych sytuacji nie dorośli, choć właśnie za dorosłych próbowali uchodzić. Wszystko to nie zmienia faktu, że tak na dobrą sprawę są to naprawdę niesamowici i wartościowi ludzie, bardzo radośni, otwarci, niektórzy zwariowani, inni z kolei bardzo nieśmiali.


Ten tydzień to przede wszystkim czas niesamowitego działania Pana Boga. On wiedział co dla nich przygotować. Jestem pewien, że Duch Święty zasiał w sercu każdego z nich jakieś ziarno. Może było to słowo usłyszane na porannej modlitwie lub w czasie katechezy, może coś poruszyło ich w czasie gdy przygotowywali, odgrywali lub oglądali scenki, a może trafiło do nich coś w czasie homilii? Owoce tego czasu należą do Boga.

Ostatnie dwa miesiące to nie tylko te turnusy rekolekcyjno-wypoczynkowe. Nasza parafia naprawdę zaczyna żyć. Najlepsze jest to, że wciąż ktoś nas odwiedza. Czasem jest to jakiś kapłan zatrzymujący się tu „przejazdem”, kierowcy tirów jeżdżący z transportem z Polski do Kazachstanu, małżeństwo z Neokatechumenatu, Pani architekst projektująca kościół, Czeszka i Słowak szukający drogi do Uzbekistanu, prawosławny batiuszka ... Odkąd urządziliśmy salkę z komputerami często przychodzi młodzież z parafii posiedzieć na internecie. Przychodzą też parafianie pomóc w sobotę sprzątać świątynie. Czasem ktoś po prostu chce zobaczyć kościół: jakaś para, rodzinka, „przypadkowy tursyta”.



Wczoraj np. oprowadzałem wycieczkę kazachskich dzieci z Aktau, które spędzają w mieście wakacje. Stresujące to wydarzenie przemawiać po rusku do ok. 40 dzieciaków, ale jest to też niesamowita łaska. Miałem bowiem świadomość, że to prawdopodobnie pierwszy a może i jedyny ich kontakt z Kościołem katolickim. I jestem wdzięczny Duchowi Świętemu, że pomógł mi nie tylko opowiedzieć o tym co się w świątyni znajduje, co jest na malowidłach, ale też o tym w co wierzymy. Omawiając grafitti z Dobrym Pasterzem i Synem Marnotrawnym udało mi się opowiedzieć o tym, że Bóg wszystkich nas kocha i przebacza nam nasze grzechy, a wskazując na ambonę, że Bóg pragnie do nas mówić w swoim Słowie, że czeka na nas, pragnie się z nami spotkać. Usłyszeli, że Jezus umarł za nasze grzechy, że daje nam swoje Ciało i Krew do spożycia. Jakże niewiele usłyszeli. Może nawet nikt nic nie zapamięta, może nawet nie zrozumieli tego. Ale tu w Kazachstanie właśnie takie drobne sytuacje się liczą. Zdarza się, że tylko przypadkowo wspominamy o Kościele, często bowiem pytają nas skąd jesteśmy i co tu robimy. Ale naszym zadaniem tutaj jest właśnie dawanie świadectwa. Jest to jednak wielka odpowiedzialność, bo ludzie patrząc na nas oceniają Kościół, na podstawie naszych słów i zachowania wyrabiają sobie pogląd na jego temat, a zarazem sprawdzają czy jesteśmy autentyczni. Takich szans, by zaświadczyć o Bogu (choćby w niepozornych sytuacjach), jest wiele. My mamy tylko zrobić wszystko co w naszej mocy, by tych okazji nie przegapić. A o resztę zatroszczy się Bóg ...

Przemek




*Dla wielu była to prawdziwa udręka, a rozpoczęcie jej punktualnie w komplecie uczestników, zresztą jak i większości punktów programu, graniczyło z cudem.
**Też nie było to proste, żeby przekonać niektórych, że jednak wypadałoby po sobie posprzątać czy pozmywać.
***Chyba jeszcze nie pisalem o tym na blogu, więc czynię to teraz: takiego parku jak w Uralsku nie ma w żadnym mieście w Polsce! I nie jest to tylko moje zdanie. Doprawdy jest to wizytówka miasta.
****Jakby opisać Wam tą maszynę? Może wystarczy jak powiem, że lepiej nie wsiadać do niej po posiłku...

19.08.2009

Ostatni odcinek kenijskiej przygody


Tu Kasia. Chcę się z Wami podzielić czymś, co mnie bardzo poruszyło.

Rozmawiałam dziś z chłopakiem o imieniu Derick. Zamieniłam z nim wcześniej parę razy kilka słów, bo pojawiał się na spotkaniach wspólnoty. Ale dziś od słowa do słowa opowiedział mi historię swojego życia. Ma 23 lata. Jego rodzice rozeszli się wiele lat temu, gdy był jeszcze w podstawówce. Ojciec alkoholik w ogóle nie przejmował się losem pozostawionych dzieci. Bezrobotna matka była w stanie opiekować się jedynie dwójką najmłodszych z szóstki dzieci. Trójka starszego rodzeństwa Dericka rozpierzchła się po świecie. Nie wie on nawet gdzie są i co robią. Derick skończył podstawówkę dzięki pomocy polskich księży pracujących wtedy tu, w Mitunguu, oraz dzięki sponsorce z Polski. Ale misjonarze wyjechali, a kontakt ze sponsorką się urwał i Derick nie mógł kontynuować nauki w szkole średniej, bo musiał zająć się zarabianiem na swoje utrzymanie. Ta sytuacja trwa do dziś - chłopak szuka dorywczych zajęć, które raz są, raz ich nie ma, a wystarczają mu ledwie na pokrycie czynszu i najbardziej podstawowe potrzeby. Żebrać nie chce, jak również nadużywać życzliwości obecnego proboszcza parafii w Mitungu - ks. Francisa. Jest pomysłowy - zarabiał trochę dzięki aparatowi cyfrowemu, który dostał od polskiego misjonarza, dopóki mu go nie skradziono. Jego planem na wyjście z ciężkiej sytuacji jest zrobienie rocznego kursu zawodowego. Mogłoby to być dla niego równie dobrze stolarstwo, murarstwo, jak i kurs komputerowy lub prawo jazdy. Każdy z nich pozwoliłby mu zyskać stałe źródło utrzymania, bez potrzeby pożyczania pieniędzy i stałego niepokoju o jutro. Taki roczny kurs kosztuje średnio 20000 szyligów kenijskich, czyli 800zł. Derick uskładał 3000 szylingów. Widzi, że bez pomocy nie uda mu się zebrać potrzebnych pieniędzy. Nie traci jednak wiary w Boską Opatrzność.

Wiecie co mnie najbardziej uderzyło w tym wszystkim? Patrząc na niego, nikt z Was nie powiedziałby, że boryka się on z takimi trudnościami życiowymi, i że tyle przeszedł mimo młodego wieku. Zadbany, czysty, schludny, pogodny, nie narzucający się. Uderzyło mnie to, że w tym wszystkim nie traci on nadziei, robi co może i ile może. Ale gdy się uśmiecha, jest to uśmiech człowieka, który wie, że nie może sobie pozwolić na rozpacz. Gdy się uśmiecha, jego oczy są poważne. Ta powaga każe mi się zastanowić, ile jeszcze wytrwa on w nadziei. Tyle widać tu dzieci ulicy wąchających klej w butelce... Tylu młodych ludzi emigruje ze wsi do miast w nadziei znalezienia pracy, a kończą na prostytucji, narkotykach, przestępstwach, a w najlepszym razie na bezczynnym leżeniu na przedmieściach Nairobi, czekając na to, że ich ktoś zatrudni. Oby to nie była przyszłość Dericka!

17.08.2009

Moze juz ostatni kenijski odcinek...


Im bliżej naszego wyjazdu z Mitunguu, tym czas zaczyna szybciej biec. Dziewczyny, jako że są tu już ponad 6 tygodni, tęsknią za domem. Ja jestem dopiero 3 tygodnie, więc tak na prawdę dopiero zaczynam rozumieć tutejszy "angielski", a i w Kimeru parę słów już znam :) Wszyscy jednogłośnie tęsknimy za polskim jedzeniem, bo tutejsze... po prostu jest :) kiełbasa i ser, które przywiozłem, już dawno temu się skończyły, a i zapasy kiśli i zupek instant szybko się kurczą. Czasami siedzimy sobie i wymieniamy, co zjemy po powrocie do domu, ale wiemy też, że będzie nam strasznie brakować tutejszych owoców: słodkich bananów, ananasów i pomarańczy :)
To, czego już nam brakuje, to przede wszystkim bieżąca woda, której nie ma chyba od soboty czy niedzieli, no i prądu, który pojawia się i znika, z przewagą tego drugiego. Dlatego też mamy problem z pisaniem postów na bloga, bo kiedy znajdujemy czas, żeby coś wystukać, to nie możemy znaleźć fazy w gniazdku.

To tyle jeżeli chodzi o naszą codzienność, bo ostatnio było trochę niecodziennie :) W pn z samego rana, czyli koło południa, wyruszyliśmy na północ, żeby odwiedzić nasze dzieci adopcyjne. Nie były to zwykłe odwiedziny, ale podsumowanie ich pracy szkolnej. Zatrzymaliśmy się więc na duuuuuuuuże zakupy w Meru. Najpierw na takim ichnim targu Fr. Franek kupił kubki, talerze, sztućce, miski i mydło, a następnie my w supermarkecie zaopatrzyliśmy się w przybory do malowania, cukierki i parę innych towarów luksusowych.
Tereny na północ od Meru są zupełnie inne niż te, na których my mieszkamy. Jest tam bardziej sucho, a co za tym idzie, mniej roślinności, większy głód i większa bieda.

Dzieciaki przywitały nas śpiewem, po czym całą procesją ruszyliśmy odwiedzać ich domy rodzinne. To co zobaczyliśmy nie napawało optymizmem. Ich domy to często takie ziemianki z gliny i patyków, na polach spalona słońcem kukurydza, a bydło w zagrodach wychudzone. Wtedy stało się jasne, dlaczego Fr. kupił takie a nie inne prezenty dla dzieciaków.
Później podzieliliśmy dzieciaki w grupy i pod okiem opiekunów rysowały swoje rodziny, a Fr. rozpoczął ceremonię wręczania nagród. Ci, którzy osiągnęli najlepsze wyniki w nauce otrzymali oczywiście najlepsze nagrody, jako zachętę do dalszej pracy. Żeby nie było, słabsi też dostali prezenty, chociażby łyżkę, której co nie którzy w domu pewnie jeszcze nie mieli.
Było radośnie i wzruszająco. W życiu nie widziałem dzieciaków cieszących się z takich prezentów. Rodzice i opiekunowie też byli bardzo szczęśliwi, więc w podziękowaniu otrzymaliśmy dwie kury, sześć jajek, 3 słodkie ziemniaki i tykwę :P

Do domu wróciliśmy wykończeni, ale też bardzo tym wszystkim przejęci.
Wczorajszy dzień, czyli środa wyglądał trochę podobnie, bo byliśmy u drugiej grupy dzieci adopcyjnych. Też były zakupy w Meru, nagrody, rysowanie rodziny. Dzieciaki przygotowały dla nas pokaz tradycyjnych pieśni i tańców plemienia Meru, a po całej ceremonii jeszcze trochę z nimi pośpiewaliśmy i porozmawialiśmy ze starszymi dziewczynami z 7-8 klasy.

Dziś zaczęliśmy się już powoli żegnać z tutejszymi mieszkańcami, co przypomniało nam, że nasz pobyt tutaj dobiega końca. Podczas spotkania wspólnoty Small Christian Community, której jakiś czas temu zostaliśmy członkami, były podziękowania, życzenia, a my obdarowaliśmy ich pamiątkowymi obrazkami.
Póki co, w dalszym ciągu prowadzimy zajęcia z dzieciakami. Robimy motylki (kipepeo) z bibuły, aniołki (muraika), gramy w piłkę i w sumie coraz lepiej się z nimi dogadujemy, a one się nas bardziej słuchają.


Tu Kasia. Wczoraj Fr. Franek powiedział, że w zeszłym tygodniu przyszła do tutejszego punktu medycznego rodząca kobieta. Stwierdzono, że trzeba jej zrobić cesarskie cięcie. Tylko że tu nie mieli do tego odpowiednich narzędzi... Ktoś wsiadł na rower, pojechał sprowadzić jakiś samochód, ale trwało to zbyt długo. W drodze do szpitala w Nkubu (17 km stąd) kobieta wykrwawiła się na śmierć. Zmarło także jej dziecko. Średnio co 20 km są placówki, gdzie kobiety mogą otrzymać pomoc przy porodzie. Na polskie warunki wydaje się to wystarczające. Ale tutaj kobiety muszą dotrzeć do nich na piechotę. A niektóre drogi są tak piaszczyste, że nawet nie każdy samochód im podoła. Śmiertelność przy porodach jest więc wysoka. Punkt medyczny Mitunguu nie jest przygotowany, żeby pomagać w takich sytuacjach. Jest tu dwóch lekarzy i laborantka, ale wyposażenie nie pozwala na wiele. Ludzie przychodzą, lekarze przepisują leki, które można na miejscu kupić za symboliczną opłatą, o ile nie wyczerpały się zapasy. Wtedy Fr.Fr., jeśli uda mu się skądś zdobyć pieniądze, jedzie do Nairobi (ponad 200km) i kupuje potrzebne leki. Można tu też zrobić testy na malarię (wiemy z doświadczenia), dur brzuszny i inne tutejsze choroby. Założą też opatrunek na ranę bez powikłań. Ale na nic większego tu nie można liczyć.

15.08.2009

Modlitwa różańcowa na pięciu kontynentach - 16 sierpnia

W niedzielę 16 sierpnia o godz. 17. katolicy na całym świecie odmówią różaniec, rozważając tajemnice światła. Do modlitwy może włączyć się każdy chętny.

Inicjatywa odbędzie się w ramach II Międzynarodowego Festiwalu Maryjnego, który od 14 do 19 sierpnia trwać będzie w sanktuarium Paray-le-Monial w Burgundii. Omawianej tam modlitwie różańcowej towarzyszyć będą fragmenty przemówień Jana Pawła II z jego wizyty we Francji w 1986 r., kiedy odwiedził również Paray-le-Monial.

Międzynarodowy Festiwal Maryjny odbywa się w Paray-le-Monial w ramach obchodów uroczystości Wniebowzięcia NMP. W sanktuarium poświęconym adoracji eucharystycznej uczczone zostanie „Serce Maryi, które nieustannie prowadzi do Serca Jezusa” – zapowiadają organizatorzy, wśród których są młodzieżowe grupy modlitewne oraz Wspólnota Emmanuel.

Nieustająca adoracja Najświętszego Sakramentu, Msze św., różaniec, katechezy, świadectwa i wspólna zabawa – to niektóre elementy programu imprezy, który można znaleźć na stronie internetowej www.festivalmarial.com. Na Festiwalu spodziewanych jest 2-2,5 tys. uczestników.



Źródło: KAI (http://ekai.pl/wydarzenia/x21814/modlitwa-rozancowa-na-pieciu-kontynentach-sierpnia/)

12.08.2009

Ostatni tydzien w Kenii


Mieliśmy sporą przerwe w pisaniu, ale postaram się to nadrobić. Ostatnio dużo się dzieje. Od środy (5.08.09) prowadzimy zajęcia edukacyjno - sportowe dla dzieci. Przed południem zgarniamy dzieciaki z ulicy: znaczna większość - czasem nawet wszystkie - nie chodzi do żadnej szkoły, nie znają angielskiego, ale są bardzo chętne do wszelkiego rodzaju zajęć. Staramy się porozumiewac z nimi za pomocą gestów i narazie się udaje;] Po dwóch godz. żegnamy się i biegniemy pod prysznic. Szybki obiad + często-gęsto zupka "tsi minuti" i do następnych zajęć - pranie, pisanie, czasem krótkie spanko. Ok 15:00 lecimy na kolejne zajęcia - i tutaj nie można dopatrzeć się stałej grupy dzieciaków. Raz to byla duża grupa ze szkoly, innym razem mieszanka z dwóch szkół i dzieci z ulicy, a ostatnio, w sobotę gościliśmy chłopaków z domu dziecka (dzieci ulicy). Definitywnie najlepiej pracuje się z tymi, które mają niewiele. Te ze szkoły są dość rozwydrzone, a czasem nawet nieprzyjemne.
Prowadzimy zajęcia plastyczne - malowanie, rysowanie, wyklejanie, Kasia uczy ich po trochu angielskiego, ja z Jarkiem męczac gitarę śpiewamy i tańczymy, a na koniec biegamy za piłką tak, że mamy już zakwasy i ciężko nam uklęknąć w kościele;] Niesamowite jest to, jak te małe umorusane szkraby cieszą się z kredek i farb - chyba pierwszy raz miały je w ręku (mówię o tych dzieciach ulicy). W niedzielę zrobiliśmy wystawę ich prac przed kościołem. Kolorowe kartki wirowały na wietrze, dzieciaki sie zbiegły, każde z radościa szukało swojej pracy.

Wczoraj gościliśmy również na krótką chwilę u Priscilli, naszej znajomej, która ma HIV i pracuje dorywczo w parafialnej przychodni. Bardzo nas polubiła, w dowód wdzięczności chciała pokazać nam swój dom, a właściwie pokój. Zabawiliśmy u niej tylko chwilkę, bo w parafii czekała na nas grupa katechistów, którym mieliśmy przedstawić Ruch. Tak też się stało - po krótkiej prezentacji odpowiedzieliśmy na pytania, wyraziliśmy swą nadzieję na to, że wspólnota oazowa będzie się w Kenii rozrastać i pobiegliśmy na spotkanie z chłopakami, o którym już wspomniałam. Tydzień pełen wrażeń - jesteśmy zmęczeni, ale również zadowoleni. Planujemy teraz roztropnie każdy dzień, bo niewiele ich zostało do odjazdu.

Tu Kasia. Jakoś tak się złożyło, że jeszcze nie pisałam, więc się niniejszym rehabilituję. Jest niedziela, 21:15 i powoli zbieramy się do spania. Nie ma wody, więc nie skorzystamy z dobrodziejstwa prysznica. Za to jest szansa na spokojną noc, bo robotnicy pracujący przy budowie kościoła mają dziś wolne. W ubiegłym tygodniu w dzień z reguły nie było prądu. Za to od wieczora do późnych godzin nocnych lub wczesnych porannych za naszymi oknami dziarsko pracowała betoniarka, wiertarka i inne urządzenia elektryczne. Jutro jedziemy znow na cały dzień do naszych dzieci adopcyjnych - tym razem będziemy odwiedzac ich domy i rodziny, żeby zobaczyć w jakich warunkach żyją. Na koniec spotkamy się z nimi wszystkimi, żeby pośpiewać, pobawić się i pomalować. Po drodze musimy dokupić bloki i kredki, bo się nam pokończyły.

Okazuje się, ze balony to nie jest najlepszy pomysł dla najbiedniejszych dzieci. Jeszcze za czasów Agi i Marcina spotkaliśmy się z babciami samotnie wychowującymi osierocone wnuki. Część z tych dzieci zaczęła z głodu żuć balony, których nie nadążaliśmy im dmuchać.

Już poniedziałek, 8:30. Teraz dla odmiany nie ma też światła.

Skoro nawet Kasia postanowiła coś napisać tym razem, to i ja nie będę gorszy :) Marysia opisała już jak wyglądał nasz ostatni tydzień, więc nie będę jej dublował. Ze swej strony mogę dopisać, że moją rolą w tym tygodniu było dokumentowanie wszystkiego co robimy z dzieciakami, za pomocą aparatu. Robię dziesiątki, a nawet setki zdjęć i kręcę trochę filmików. Po zgraniu zdjęć na komputer, oglądamy je i rozmawiamy o dzieciakach, o ich reakcjach na to co się dzieje, o możliwych przyczynach tych zachowań (tu pole do popisu ma Marysia, jako przyszła psycholożka rodziny :D ).
Dziewczyny, jak przystało na Matki Polki, bardzo wczuwają się w opiekę nad dziećmi. Wycierają nosy, pokazują jak myć ręce, mimo ogromnej bariery językowej nawiązuję bardzo dobre relacje z dzieciakami.
Pozytywnie jesteśmy zaskoczeni reakcją niektórych rodziców, którzy wpadają zobaczyć co porabiają ich dzieci. Któregoś dnia, kiedy zgarnialiśmy dzieciaki z drogi, dwie dziewczynki chciały z nami iść, ale mama im nie pozwoliła, po czym za jakiś czas przyszły one do nas umyte i ubrane w czysta, nawet chyba świąteczne ubrania.

9.08.2009

Trochę pracy było na wiosnę

Wolontariusze wracają z Kazachstanu i podsumują swoją pracę. My też musimy. Trochę pracy było w tym półroczu: Dziękujemy Panu Bogu za to, ze mogliśmy pomóc pani Agnieszce, która niesamowicie nas poruszyła sytuacją chrześcijan w Gruzji i Armienii.
Dzięki współpracującej z nami firmie Maks (tel.22-7600406; kom.502108600; fax.22-7600407) udało nam się wyprodukować obrazki Jezusa Miłosiernego z tekstem Koronki do Miłosierdzia Bożego po rosyjsku dla tamtejszych chrześcijan. Szum jaki uczyniliśmy z panią Agnieszką w internecie na różnych forach internetowych (m.in. na naszej Arce i Familii) spowodował, że mogła pojechać do tych potrzebujących ludzi ze sporą ilością pieniędzy. Czekamy na jej powrót i relację z wyjazdu na Kaukaz. (Swoja drogą - tam też poszukują wolontariuszy - ale skoro nas nie stać nawet na 2 osoby do Kazachstanu...;)
Piękny był ślub Gosi(naszej pierwszej - pre-wolontariuszki) i Szymona, ale także i Dorotki z Piotrem, którzy ofiarowali wszystkie datki, jakie zebrali zamiast kwiatów ślubnych na wyjazd kolejnych wolontariuszy. Dzięki im za to!!!
Wszyscy Goście Ślubni, jak i sami Młodzi otrzymali po różańcu wyprodukowanym przez chrześcijan z Ziemi Świętej. W ten sposób pomoc otrzymała nie tylko nasza diakonia ale i tamci nasi bracia żyjący w tak bardzo trudnej sytuacji. Niech Boże błogosławieństwo zstępuje na nich i na wszystkich naszych ofiarodawców (dołączył do nich m.in. mały Filip, który z pieniędzy które dostał w prezencie z okazji I Komunii Świętej przekazał 50zł na naszą diakonię:).
Pomogliśmy też organizacji "Pomoc Kościołowi w Potrzebie" w rozprowadzaniu różańców i innych wyrobów pochodzących z Ziemi Świętej dla pomocy tamtejszym mieszkańcom. Najwięcej różańców rozprowadziła Ewelina. Szeroko odpowiedziała na jej wezwanie warszawska wspólnota "Woda Życia". Dzięki!
Udało nam się załatwić od naszego kolejnego sponsora przedsiębiorstwa "Fala" wyposażenie łazienek i przekazać je do nowopowstałego Centrum Ewangelizacji Ruchu Światło-Życie w Gwardiejskiem na Ukrainie.
Przekazaliśmy im tam wcześniej także misie pluszowe dla dzieci, które dała nam Fundacja Sue Ryder. Nie są to (mamy nadzieję) ostatnie dary, jakie ofiarujemy dla tego Centrum Ewangelizacji na Ukrainie...:)
Pomógł nam w tym nowym darze, który ofiarowaliśmy na Ukrainę nowy - Praski oddział Fundacji Światło - Życie. Przechodzimy pod opiekę tego oddziału fundacji także z naszymi kontami - także tymi na adopcję na odległość(ale o tym będzie później i na innym blogu). A oto nasz nowy numer konta: Ośrodek Fundacji "Światło - Życie" PRAGA w Warszawie
ul. Floriańska 3; 03-707 Warszawa; Lukas Bank S.A. nr: 48 1949 1076 3068 1040 0002 0000 z dopiskiem: MISJE.
Przy tej okazji chcę bardzo podziękować za współpracę Ośrodkowi Warszawskiemu Fundacji z jego kierownikiem - Mikołajem, który do tej pory roztaczał nad nami opiekę. Dziękujemy za całą współpracę i wielbimy Boga w dziełach, które wspólnie udało nam się zrealizować. Można jeszcze przez jakiś czas wpłacać pieniądze na oba konta - bo te ze starego wykorzystamy niedługo (mam nadzieję) na bilet dla nowego wolontariusza do Kazachstanu. Ale prosimy - wpłacajcie już też na nowe konto. I najlepiej - masowo i to każdą sumę:)

Była oczywiście także pielgrzymka Ruchu do Warszawy i rocznica słów Jana Pawła II: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze Ziemi! Tej Ziemi!”. Wielkie wydarzenie! I wielka radość że mogliśmy w nim wziąć udział. Dzięki Waszej ofiarności przekazaliśmy przez „Pomoc Kościołowi w Potrzebie” ponad 10 tys. zł dla chrześcijan z Ziemi Świętej. Chwała Panu! Akcję tę kontynuowaliśmy jeszcze w Zielonce w czasie Pikniku Misyjnego i na na diecezjalnym zakończeniu roku św. Pawła w parafii w Zakręcie z racji uroczystości poświęcenia nowego kościoła.
Nasi ludzie udzielali gościny oazowiczom z Litwy, którzy są teraz na 2 stopniu z diecezją warszawsko-praską, a ostatnio gościliśmy także Chińczyków, którzy właśnie uczestniczą z Olą, naszą animatorką – tłumaczką w Oazie Nowego Życia 1 stopnia w Krościenku. Przy okazji – okazało się, że potrzeba pomocy w przenocowaniu brata z Pakistanu (!!!), z organizacji chrześcijańskiej, z którą współpracują oazowicze z Domowego Kościoła z Krakowa. CZYŃCIE UCZNIÓW ZE WSZYSTKICH NARODÓW!!!
Wystarczy tylko się modlić i mieć otwarte serce na Boże prowadzenie.
Oby tak dalej!
Ale gdzie są kolejni kandydaci na wolontariat w Kazachstanie?

4.08.2009

Kenia ciągle żywa!


W Mitunguu życie płynie sobie spokojnie, a czas jeszcze spokojniej :) Ostatnie dni były dosyć leniwe dla nas, no i oczywiście ciągle na coś, albo na kogoś czekaliśmy!

W piątek główną atrakcją była Msza w domu rodzinnym Diakona, a raczej koło domu, między bananowcami. Zebrało się sporo ludu: rodzina, członkowie tutejszej Small Christian Community, Fadery, jeszcze jakiś inny Diakon, kleryk, no i my, jako atrakcja sezonu :D Było duuużo przemówień, podziękowań, itp. itd. - Kenijczycy to uwielbiają.

Po powrocie do domu usiedliśmy z Fr. Francisem, żeby załatwić kilka spraw związanych z adopcją na odległość, ale skończyło się na tym, że Kasia pracowała nad tłumaczeniem tekstu dla Franka, a ja z Marysią wylądowaliśmy na szkolnej dyskotece zorganizowanej dla dzieciaków przez Fr. Patryka. Zabawa była przednia, ale my po trzech kawałkach wymiękliśmy! Starość nie radość...

Sobota upłynęła pod hasłem "Diecezjalnego dnia rodziny". Z każdej parafii w Diecezji zjechały się autobusy, korkując przy okazji całe Meru. Była Msza z Biskupem, a później przemowy, przemowy i jeszcze raz przemowy. Wynudziliśmy się jak mopsy, ale przynajmniej w słusznej sprawie. Jeszcze obiad razem z biskupem, księżmi, siostrami zakonnymi, jako honorowi goście i powrót do domu.

W niedzielne popołudnie pojechaliśmy z Fr. Francisem do Nkubu, do Niższego Seminarium, możnaby je określić jako nasze liceum katolickie z internatem dla chłopców. Jest to renomowana szkoła, w której uczą się chłopcy z całej Kenii, a nawet Tanzanii. Wieczorem zjedliśmy kolację z Biskupem Emerytem, który opowiaiał między innymi o swoich wizytach w Polsce. Był w naszym kraju cztery razy, pierwszy raz w 1978r., kiedy to jeszcze nie było łatwo do nas wjechać. Do dziś pamięta, że jakaś siostra się zapytała: co jada czarny biskup? A On na to: biskup ma międzynarodowy żołądek ;] Od kilku lat biskup należy do zgromadzenia trapistów w Rzymie. Opowiadał o surowej regule, napiętym programie dnia. Człowiek ten wywarł na nas ogromne wrażenie - pełen pokory, dostojeństwa, zapatrzony w Boga oraz jak sam określił skupiony na modlitwie, przygotowując paszport do nieba.

Po kolacji udaliśmy się na spoczynek do domku dla gości. Rano Msza z prezentacją gości (czyli nas), śniadanie i spotkanie z chłopakami. Mówiliśmy im o Ruchu, o tym, co dla nas znaczy bycie we wspólnocie. To było bardzo ciekawe doświadczenie mówić do trzystu osiemdziesięciu chłopa:) Nie ominęło nas też zwiedzanie całego ośodka, łącznie z plantacją bananów, chlewnią dla wieprzowiny i wybiegiem dla bydła.

Później mieliśmy bardzo miłą niespodziankę. Specjalnie na spotkanie z nami przyjechała polska siostra Alicja (Orionistka), która jest na misji w Laare, 70km od Meru. Opowiadała o swojej pracy z dzieciakami chorymi na HIV, o tym, że czasami u siebie w domu ma kilkoro dzieci - niemowlaków, którymi rodzice nie chcą, bądź nie potrafią się zaopiekować, o ludziach żyjących w skrajnej nędzy, o dzieciach ze szkoły, śpiących na liściach bananowców, które nie mają rodziców i opiekują się jeszcze swoją niewidomą babcią, lub o takich, którym robaczyca "zjadła" stopy lub dłonie. Byliśmy pod wrażeniem jej zaangażowania i radości z jaką podchodzi do służby drugiemu człowiekowi. Przedstawiała projekty, które udało jej się zrealizować oraz wyzwania, które jeszcze czekają, np. wybudowała piekarnię, ale tutaj potrafią wyrabiać tylko jeden rodzaj ciasta, bardzo słodki. Potrzebny jest tu bardzo wolontariusz - piekarz, na parę miesięcy, który by nauczył piec tutejszych prawdziwego chleba, bułek, chałek itp. Zakwaterowanie i wyżywienie zapewnione.

Oprócz tego jest potrzeba wolontariuszy do:

- pracy socjalnej (szukanie rodzin, dzieciaków potzrebujących pomocy, robienie wywiadu środowiskowego, zdjęć, opisywanie sytuacji itd.);

- pracy w szkole;

- gotowania dla ubogich, pomocy w piekarni;

- katechezy w parafii (po angielsku);

- pracy fizycznej (murarze, stolarze itp.)

Ogólnie pracy jest dużo i każde ręce się przydadzą. Podaję namiary do siostry:

s. Alicja Kaszczuk, Orionistka, Kenya, Laare Parish

alicjakaszczuk@yahoo.com

tel: +25723504478

strona fundacji oo. Orionistów - www.czynmydobro.pl

1.08.2009

Buziole Keniole!


Tak jak Marcin zapowiadał, tak też się stało, w sobotę 25.07 o 1:40 w nocy wylądowałem na lotnisku w Nairobi :) po załatwieniu wizowych formalności i znalezieniu 30 klilogramowej walizy wypchanej kiełbasą, serem żółtym, kiślami i zupkami instant, zostałem przechwycony przez Kasię, Marysię i Fadera Francisa :) Na nocleg pojechaliśmy do x.Wacława, o którym Marcin coś już pewnie napisał na blogu, więc powtarzać się nie będę. Jeszcze przed snem dokarmiłem dziewczyny kanapkami i batonami z polski, a rano zjedliśmy polskie śniadanie. Ja jeszcze nie zdążyłem odzwyczaić się od takiego jedzenia, ale dziewczyny były zachwycone :)
Droga do Mitunguu była długa i trochę męcząca, bo po drodze odwiedzaliśmy jeszcze kilka miejsc. Do misji dojechaliśmy kiedy robiło się ciemno, więc dosyć szybko polegliśmy.
W niedzielę pojechaliśmy na Mszę z Fr. Patrykiem w miejsce oddalone o 3km od misji. Tamtejsza kaplica to taki barak - puszka (szkielet drewniany, a do niego poprzybijane trochę blach). Jako że to był podobno pierwszy tak ciepły dzień, to mieliśmy problem z wytrwaniem nawet na tak krótkiej Mszy, która trwała niewiele ponad dwie godziny:)

Dzieciaki tańczyły w procesjach, głośno śpiewały, Fr. miał płomienne kazanie, a my na koniec zaprosiliśmy na poniedziałkowe spotkanie.
Po południu mieliśmy sporo czasu dla siebie, wybraliśmy się wtedy na krótki spacer, porzucaliśmy frisbi, przygotowaliśmy poniedziałkowe spotkanie, a wieczorem siedliśmy do kolacji całą rodziną: Fadery, Diakon, Włosi, Australijka Niki i jeszcze jakieś dobre duchy domu. Było dużo radości, a ja poczułem się już jak w domu :)
W poniedziałek nasz dom zaczął się wyludniać. Niki już wyjechała, we wtorek mieli wyjechać Włosi... postanowiliśmy więc pożegnać Ich uroczystą kolacją. Pojechaliśmy więc z Fr. Patrykiem do Nkubu (czytaj: do asfaltu) na większe zakupy. Część rzeczy kupiliśmy w "markecie", Fr. postawił nam lody, zabrał zakupy samochodem i pojechał dalej załatwiać różne sprawy, a my udaliśmy się na targ po owoce i warzywa. Do domu wróciliśmy matatu. Ja jechałem tym wynalazkiem pierwszy raz, więc miałem chrzest bojowy!!! To, że muzyka była głośna, to nic. To że ścisk, da się wytrzymać, ale kiedy w pewnym momencie rozpędziliśmy się tak, że ten pojazd mało się nie rozleciał, to miałem już duszę na ramieniu!!! Zastanawiałem się tylko jak on może jeździć bez miski olejowej, bo przecież na takiej drodze i przy takich prędkościach, to na pierwszch 100 metrach ona musiała odpaść!!!

Po powrocie mieliśmy spotkanie. Było nas wszystkich 15 osób, w tym 3 nowe, nie licząc mnie :) mówiliśmy o Królestwie Bożym i o zaufaniu. Dużo radości wszystkim sprawiło praktyczne uczenie się zaufania, skacząc na nosze zrobione z rąk pozostałych osób. Panowie, których była większość, byli zdecydowanie bardziej odważni i chętni do sprawdzenia się :)
Sporo czasu zajęło nam później przygotowanie kolacji pożegnalnej dla Włochów, ale czas szybko mijał i robota się paliła w rękach, bo mieliśmy przy tym duuuuuużo zabawy. Siostrom, z których kuchni korzystaliśmy, nasz nastrój się udzielił, więc na wesoło weszliśmy w kolację. Było wesoło i rodzinnie, ale wszystko co dobre, szybko się kończy. Dziś tj. we wtorek, Antonio i Ticiana wyjechali i zrobiło się baaaaaaaardzo pusto.

My natomiast pojechaliśmy odwiedzić Ks. Stanisława w Materi. Dojechaliśmy tam matatu, siedząc pomiędzy jakimiś workami i robiąc za atrakcję wśród tubylców naszą rozmową :) Ksiądza zastaliśmy w kuchni, w trakcie przygotowywania obiadu, tj. placków ziemniaczanych. Rozmowa nasza skupiła się na sytuacji Kościoła w Kenii, sytuacji misjonarzy, a także problemów na jakie napotykają.
Dla nas wszystkich było to owocne spotkanie i na wiele spraw pozwoliło spojrzeć z innej perspektywy.
W Kenii na wszystko trzeba patrzyć inaczej niż w Europie... To piękny kraj, zresztą troszkę przypomina Polskę pod względem geograficznym. Są tu góry, jeziora, ocean. Droga (asfalt) w krainie Meru trochę przypomina drogi w polskich górach - podobnie wznosi się i opada, wije pomiędzy wzniesieniami, no i chyba podobnie dziurawa jest :D
Jest też wiele różnic, zresztą Marcin już o tym pisał - czas płynie tu zupełnie inaczej, nikt się nie śpieszy, nikt się nie spóźnia, a przynajmniej nie czuje się spóźniony :D Nie każdy może sobie pozwolić na telewizor, a tym bardziej komputer, więc życie toczy się przy drogach, zakratowanych sklepach, w matatu :D
Jest tu bardzo duże bezrobocie, na poziomie 65%, korupcja szerzy się wszędzie. Standardowa rodzina ma koło 5 dzieci, ale są i takie, które mają ich nawet 10. Nawet jeśli mają oni kawałek farmy, to zbiory starczają na ok 2 miesiące, a zbierają 2 razy w roku.
Dużo jest biedy, ale jak to określił x.Stanisław, jest to w większości bieda zawiniona. Bardzo dużym problemem jest alkoholizm, zresztą na podobej zasadzie jak w Polsce - nie radzę sobie z problemami, nie umiem utrzymać rodziny, to kradnę i piję! Pijanego nikt nie będzie pytał dlaczego nie umie utrzymać rodziny! Kobieta po ślubie przychodzi do domu męża, więc nawet nie próbuje protestować, bo mąż ją wyrzuci, a wtedy jeszcze bardziej ucierpią na tym dzieci, które zostaną z ojcem. Na porządku dziennym jest też zdrada, a co za tym idzie rozprzestrzenianie się AIDS.
Kościół jak widać nie ma tu prostego zadania, zwłaszcza że chrześcijanie stanowią zaledwie ok 20% społeczeństwa. Z północy napierają dosyć mocno muzułmanie, jak grzyby po deszczu wyrastają różne kościoły protestanckie, oraz sekty, jeszcze mocno zakorzenione są w narodzie kenijskim wierzenia ludowe. To wszystko sprawia, że ludzie mają straszny bałagan w głowach i idą tam gdzie coś więcej im zaproponują.
Mi osobiście bardzo podoba się podejście Fr. Francisa, który próbuje wychowywać swoich parafian, a nie tylko dawać im coś gotowego na tacy. Po wielu latach nieudanych prób, jest już prawie gotowy kościół z prawdziwego zdarzenia (taki w stylu franciszkańskim, chyba największy i najładniejszy w okolicy), który budowany jest z pomocą parafian.

Z kilkorgiem z nich (mam na myśli wspomnianych parafian) jesteśmy już zaprzyjaźnieni i są to na prawdę wspaniali ludzie. Ci bardziej zaangażowani w życie parafii, to zazwyczaj członkowie Small Christian Communities (Małych Wspólnot Chrześcijanskich). Są to wspólnoty troszkę podobne do Domowego Kościoła, ale nie muszą do nich należeć całe małżeństwa, tylko przynajmniej 3 osoby z rodziny.
Dziś tj. w czwartek poznaliśmy tutejszą wspólnotę SChC, a stało się to tak: Felix, zaprzyjaźniony chłopak z sąsiedztwa, który przychodzi na nasze spotkania, zaprosił nas na Mszę, która miała się odbyć w jego domu z okazji tego, że wstępuje do seminarium i niedługo wyjeżdża z Mitunguu. Zapakowawszy do samochodu gitarę, prezenty, zestaw małego księdza, razem z Fr. Patrykiem i Diakonem podjechaliśmy pod dom Felixa. Okazało się wtedy, że jest to jednocześnie Msza Małej Wspólnoty Chrześcijanskiej p.w. Bożego Miłosierdzia. Fr. Patryk miał standardowo płomienne kazanie, później życzenia, prezenty, jeszcze z pięć kazań, my zaśpiewaliśmy Felixowi "Jezusa ratownika" i zaprosiliśmy wszystkich na nasze spotkanie. W rewanżu lider SChC zaprosił nas do ich wspólnoty, no i w taki sposób zostaliśmy członkami Kościoła Kenijskiego :)

Przed południem, jako że mieliśmy trochę czasu wolnego, zrobiliśmy burzę mózgów i stworzyliśmy sobie listę rzeczy (a nawet grafik), które moglibyśmy zrobić w Misji. Wieczorem przedyskutowaliśmy nasze pomysły z Fr. Francisem i od wtorku mamy zacząć spędzać więcej czasu z dzieciakami w ramach akcji "zima w mieście", bo właśnie zaczynają się wakacje i wreszcie dzieciaki nie będą siedziały w szkole od 8 rano do 8 wieczorem.

Wczoraj, tj. w środę, mieliśmy wycieczkę i to dosyć daleką, bo na półkulę północną :) Kolega Fr. Francisa, Fr. James zabrał nas na wycieczkę do fabryki herbaty. Oglądaliśmy całą linię produkcyjną i piliśmy świeżą herbatkę, która jeszcze 2 dni wcześniej rosła sobie na krzaczku :) Odwiedziliśmy również parafię Fr. Jamesa, szkołę dla dziewcząt (jedną z lepszych w okolicy). Na koniec odwiedziliśmy rodzinę opiekującą się chorym staruszkiem. Bardzo biedna to była rodzina, dlatego byliśmy (i dalej jesteśmy) w szoku, kiedy kobieta złapała kurę i ją nam podarowała... No i tak z żywą kurą w bagażniku wróciliśmy do domu. Dla ciekawskich, kury jeszcze nie zjedliśmy, jutro jest pt, więc na pewno jeszcze trochę sobie pożyje :D
Jako że jutro będziemy mieli dostęp do internetu i wreszcie będziemy mogli wysłać tego posta, to na bieżąco informujemy, że od mojego przyjazdu w sobotę, z nami wszystko jest OK! Żadne przeziębienia i żołądkowe rewolucje się nas nie imają (odpukać w niemalowaną Deskę), a humory nam dopisują :) pozdrawiamy i dziękujemy wszystkim za modlitwę.
ps. ponawiam również apel Marcina, i zachęcam do pisania do nas smsów (+254718610872)