26.07.2009

лагер



W dniach 6-11 lipca odbył się w Uralsku tzw. łagier*, czyli obóz dla dzieci z Administratury Apostolskiej Atyrau. Początkowo miał być oddzielny dla ministrantów i dziewczynek, ostatecznie był wspólny. Tak naprawdę to do końca nie wiadomo co to było. Niektórzy mówią o wyjeździe, inni o obozie, wypoczynku, inni o oazie**. Dla mnie były to po prostu rekolekcje, bo taki przybrały ostatecznie kształt, więc pozwólcie że tego terminu bedą się trzymał.


Niestety Justyna nie mogła pojechać z nami, gdyż została w Atyrau, by pomóc s.Zycie i ks. biskupowi przy dzieciach, które przychodzą tam przez cały dzień, zwłaszcza wieczorem. Nad całocią czuwali s.Weronika i ks. Piotr z Atyrau. Dzieciaki podzielone były na 3 grupy: niebieską (dziewczyny), za którą odpowiadała Jowita z s.Weroniką, żółtą (młodsi chłopcy), za którą odpowiadał Tomasz z Edgarem oraz zieloną (starsi chłopcy), za którą odpowiadałem ja i Rusłan (kleryk z Karagandy).


Wszystkich dzieci było 16, w tym 5 dziewczynek . Przyjechali z Atyrau i Kulsarów, było też kilka osób od nas z Uralska. Wiek – od 13 do 17 lat. Różniły ich nie tylko korzenie (rosyjskie, kazachskie, koreańskie, niemieckie, estońskie, ukraińskie itp.), ale także drogi jakimi trafili do Kościoła. Większość była chrzczona jeszcze w Prawosławnym Kościele, a do Kościoła Katolickiego chodzą od kilku lat, niektórzy ministranci tylko służą do Mszy, pozostając jednocześnie prawosławnymi.



Ale były też dwie osoby z Uralska, które przyszły wogóle pierwszy raz do Kościoła właśnie ze względu na łagier! Dla nich było to prawdziwe wyzwanie, gdyż wszystko było nowe i nie całkiem zrozumiałe. W mojej grupie miałem np. Kazacha, który formalnie wcześniej był muzułmaninem, a chrzest przyjął kilka miesięcy temu. Generalnie te sprawy są bardzo delikatne, a historie dzieci i sytuacje w ich rodzinach bardzo pogmatwane.




Udało się „wywalczyć” kilka punktów programu, które można by nazwać oazowymi, m.in. spotkania w grupach, dyżury (tudzież posługi jak chcą niektórzy), pogodny wieczorek itp.







Każdego ranka o godz. 8. poranną modlitwę rozpoczynaliśmy od zapalenia świecy, ale nie zwyczajnej, lecz z foską :-). Podarowała mi ją Pani Grażyna Miąsik z INMK dla wspólnoty, którą Kasia z Natalią zakładały w zeszłym roku. Wspólnoty niestety póki co nie udało się reaktywować, za to mam nadzieję, że świeca będzie służyła jeszcze nie na jednych rekolekcjach, które być może przyniosą zmianę tej sytuacji.





Po śniadaniu następował czas dyżurów – sprzątający, liturgiczny i „stołowy” (mój ulubiony, czyli zmywanie naczyń i nakrywanie do stołu).


Następnie odbywały się spotkania w grupach, po których zbieraliśmy się razem, by je podsumować. Tematem tych rekolekcji były Boże Przykazania. Każdego dnia, na spotkaniach w grupach, rozważaliśmy je w różnych aspektach (Bóg, rodzina, człowiek, świat).











W każdym wolnym czasie dzieciaki grały w trambambulę (piłkarzyki), ping ponga (tenisa stołowego), rzutki itp. Chodziliśmy też na boisko, gdzie mogli się wyszaleć przy piłce czy innych grach.



Po obiedzie jeździliśmy na wycieczki po mieście (do Zoo, prawosławnych cerkwi, monastyra, parku itp.). Niestety pogoda tylko raz nam dopisała na tyle by móc pojechać kąpać się nad rzekę, a na to przecież szczegónie wszyscy czekali.












W ciągu dnia był też czas dla ks. Piotra, który dla ministrantów prowadził teoretyczno-praktyczną szkołę służby liturgicznej i s. Weroniki, która z dziewczynkami ćwiczyła śpiew psalmów***.





O 18.30 był różaniec lub nabożeństwo. W końcu kulminacyjny moment dnia – Eucharystia, w czasie ktorej dzieciaki podejmowały różne posługi, w tym całkiem nową dla nich – służbę darów, wprowadzoną przez Jowitę.












Po kolacji następował pogodny wieczorek, przybierający postać zabaw (z nieocenioną chustą klanzy), projekcji filmu, ogniska bądź zawodów i konkursów. Ok. 22 następowala cisza nocna****.



Tyle jeśli chodzi o program. Ciężko powiedzieć co zostało w ich sercach, owoce tego czasu zostawiliśmy Bogu. Ja osobiście bardzo się cieszę ze spotkań w grupach. Nie było łatwo, ale też widzę, że nie bez powodu dane mi było wcześniej spędzić dwa tygodnie w Atyrau, bo miałem w grupie właśnie tych ministrantów, których poznałem lepiej przy pracy tam! Większość z nich, jeśli nie wszyscy, wychowują się bez ojca. Na jednym ze spotkań rozmawialiśmy o 4 przykazaniu i doszliśmy do wniosku, który dla niektórych był całkiem nowy i bardzo trudny do zaakceptowania – a mianowicie, że powinni przebaczyć także swoim ojcom, którzy ich porzucili i modlić się za nich. Widać było, że właśnie to spotkanie i ten aspekt szczególnie ich dotknął i trafił do nich.


Nie sposób opisać wszystkiego, może Jowita opisze kiedy więcej. Bez wątpienia działo się dużo i widać było, że ten czas był im potrzebny, nie tylko po to by odpocząć, ale też zbliżyć się do Pana Boga.

Siostra Weronika zapytała mnie przed wyjazdem, czy dla mnie też te rekolekcje to dowód na istnienie Boga. Ja z całą powagą i bez zastanowienia odpowiedziałem – tak. Pan Bóg jest bowiem ponad tym wszystkim co nas ogranicza, ponad tymi wszystkimi problemami, z którymi się spotykamy tutaj, ponad tymi złożonymi sytuacjami jakie dzieci mają w rodzinach, a przede wszystkim ponad naszymi planami. On naprawdę wie lepiej, co jest dobre dla tych dzieci i dla nas i właśnie w czasie tych rekolekcji pokazał to jeszcze wyraźniej. I właśnie za to Chwała Panu.



Przemek


* Nie mylić z sowieckimi łagrami, choć widać było, że dla niektórych tyle czasu w kościele było prawdziwą katorgą :-) Co sprytniejsi chłopcy tuż przed Mszą symulowali ból brzucha, trzymając się za niego jedną ręką, w drugiej trzymając już piłkę tudzież rakietki do ping ponga :-)
** Bynajmniej nie ja z dziewczynami – żeby nie było, że na siłę „oazujemy” wszystko
*** Tzw. chórek zdechłych kurek :-), jak to mówią J&J
**** Nie muszę chyba dodawać, że w praktyce cisza ta, jeśli już rzeczywiście następowała, to zdecydowanie później.

21.07.2009

Dofu!


18.07
Sobote spędziliśmy z druga grupa dzieci adopcyjnych, jest ich tam 15. Prawie wszyscy mieszkaja w malej wiosce oddalonej od Mitunguu ok. 50 km, po drugiej stronie Meru, gdzie panuje ogromna bieda, bardzo się roznia ich warunki od wczesniej odwiedzonych dzieci. Mieszkaja w malych domkach ulepionych z gliny lub zbitych z desek, często brakuje jedzenia, gdy Francis do nich przyjezdza (raz w miesiącu), to zawsze organizuje im posilek, tym razem był to kawalek chleba i kubek herbaty z mlekiem. Zazwyczaj dostaja cos cieplego, ale chyba zbiegly się dzieci z calej okolicy i w sumie było ich 70-80. My ruszyliśmy z piosenkami, zabawami (po Kenii chyba każdy z nas będzie miał dosc tumby, klaszczmy w dlonie, Tys jak skala itp., śpiewaliśmy to tutaj milion razy:), a oni odpowiedzieli swoimi tancami. Potem podzieleni na grupy przygotowali rysunki, większość z nich nigdy nie mialo kredki w reku, ale bardzo się zaangażowały. Na koniec wspolne ogladanie prac, oklaski, zdjęcia, mowa Francisa i powrot do domu.

19.07
Niedziela super intensywna. O 10 poszlismy na msze, tym razem przybyli goscie z sąsiedniej parafii i wszystko przygotowano na dziedzincu szkoly. Siedzielismy i czekaliśmy, az wreszcie msza zaczela się ok. 11, to jest wlasnie czas afrykanski, a może jeszcze bardziej to ze Eucharystia trwala ok. 3 godz, naprawde ciezko było wysiedzieć, szczególnie, ze wszystko w jezyku Meru. Homilia ok. 45 min, na koniec przemowy, ogłoszenia, podziękowania ok. 45 min, a do tego jeszcze tance, piosenki itp. Po mszy duza czesc zostala jeszcze na wspolnym posilku, my zjedliśmy w domu, bo musieliśmy jeszcze dopiac spotkanie w parafii. A o 3.30 zaczelismy już spiewy w kosciele z dziecmi, a potem mieli przyjść dorosli. Przyszli, ale chyba z 45 min spoznieniem (afrykanski czas:). Tym razem ok. 15 osob i znow razem się modliliśmy, słuchaliśmy, dzieliliśmy, a tematem był grzech.
Po spotkaniu poszliśmy do siostr, bo mielismy przygotowac polska kolacje i znow się nam udalo, tez wreszcie troche podjedliśmy „normalnych” dan;) i tak minal kolejny dzien.

20.07
W poniedziałek znow mielismy spotkanie ewangelizacyjne w parafii, przyszlo ok. 20 osob, a rozmawialiśmy o Jezusie jedynym Zbawicielu. Troche już nawet zżyliśmy się z ludzmi, a wczoraj musieliśmy się już pożegnać, smutnawo, ale kolejne spotkanie w przyszly poniedziałek. Na koniec jeszcze pokazałem zdjęcia z Kroscienka i czuwania w Warszawie, wszystko jest na razie dla nich egzotyka…
Pozdrawiamy wszystkich goraca
Kasia, Marysia, Aga, Marcin and Fr. Francis

18.07.2009

Asante sana!


Niedzielny poranek uplynal na oczekiwaniu na sygnal od wracającego z Nairobi ks. Francisa, kiedy mamy wsiąść do matatu i uderzac do Nkobu (czyli do asfaltu:), a stamtąd już razem. Jednak nie nudziliśmy się: o 7.15 msza a po sniadaniu przyszly dzieciaki i Marysia uczyla ich grac na gitarze, a oni uczyli nas piosenek w Suahili, co okazalo się strzalem w dziesiątkę, bo na poniedziałkowej mszy wszyscy az odwracali się ze zdziwienia, gdy usłyszeli, ze na uwielbienie spiewamy ich piosenke.
Wracajac do niedzieli, to z Francisem i odebrana z lotniska Australijka udaliśmy się do siostr, u których będzie wolontariuszka przez najbliższy miesiąc. A tam czekal na nas smaczny obiad i spotkania z proboszczem, nastepnymi siostrami, a potem w drodze powrotnej kolejna parafia i zabawy z dziecmi, sa tak chetne do wszystkiego. Tak minela niedziela.
Poniedziałek bardzo intensywny. Przedpoludnie spędziliśmy w szkole sw. Franciszka czyli za plotem, mogliśmy posłuchać jak wyglada u nich nauka, jakie maja problemy itp. Oczywiście przeszliśmy się po wszystkich klasach: najmłodsze nie mogly przestac śpiewać, a najstarsze pytac o wszystko. Pewnie jeszcze dzisiaj pojdziemy tam w przerwie obiadowej pośpiewać i pobawic się z nimi, a ze starszymi przeprowadzimy lekcje o Polsce itp.

Popoludnie to już przygotowania do spotkania w parafii, na którym mamy opowiedziec o naszym Ruchu. Dla każdego przygotowaliśmy na kartce podstawowe informacje po angielsku i mini spiewnik. Przyszlismy o 16 a tam pusto:) Potem zaczeli się schodzic ludzie, może pomogl im tez troche Francis:) Chyba w sumie było ok. 40 osob. Najpierw przywitanie, poznanie imion (wielu z nich nosi takie piekne imiona jak Jeremiasz, Zachariasz, Debora, Rut itp.) a potem wspolne spiewy, wreszcie powiedzieliśmy o podstawowych zasadach Ruchu, wszystko jeszcze skomentowal Francis i przeszlismy do swiadectw o naszym byciu w Ruchu. Na koniec wspolnie przyzywaliśmy Ducha sw., Ojcze nasz, błogosławieństwo i zaproszenie na kolejne spotkanie już w piatek. Alleluja!
Zaraz po spotkaniu zabraliśmy Wlochow i udaliśmy się na spacer po okolicach, gdzie w sumie już wczesniej przechadzaliśmy się z diakonem, lecz Francis zna lepiej sytuacje tamtych ludzi, zabral nas jeszcze tam gdzie strach samemu wchodzic, ale po kolei… Niedaleko od naszego kościoła jest osiedle (jeśli tak to można nazwac:), kilkanaście domow wybudowanych pod wynajem w latach dziewiedziesiatych, gdy mnóstwo ludzi przyjeżdżało tutaj do pracy. Był to czas ogromnych upraw tytoniu i bawełny, jednak po kilku latach opłacalność spadla i wszystko upadlo, ludzie zostali. Oczywiście jest tam mnóstwo dzieci, wiele nie chodzi do szkoly, bo nie stac rodzicow. Sporo osob zarażonych jest HIV, wczoraj spotkaliśmy trojke dzieci, których mama zostala zabrana do szpitala, a one zostaly. Rodziny mieszkaja w pokojach 3x5, gdzie spia razem, gotuja zazwyczaj ryz lub kukurydze. Dalej jest jeszcze gorzej, popołudniu zbieraja się dorosli na placyku przy kilku domach, gdzie sprzedaja alkohol wlasnej roboty i wszyscy cos pala. Codziennie stoi tam kilkadziesiąt osob, chociaż wszystko dzieje się na zewnatrz panuje tam okropny odór alkoholu, nieczystości… Na razie było to pierwsze miejsce, gdzie strach się pojawil, a może raczej awersja. Co ciekawe z drugiej strony osiedla znajduje się posterunek policji, ale wszyscy wiedza, ze dostaja łapówkę od sprzedawcow alkoholu. Caly czas za nami ciągnęła gromadka dzieci, tak bardzo spragniona zabaw, tutaj panuje prawdziwa bieda, tutaj nawet można zobaczyc roznice wśród ubogich Kenijczykow.

Jeszcze po spacerze pojechaliśmy z Francisem do pobliskiej szkoly sredniej, żeby pobyc troche z dziewczynami, pośpiewać, pomodlic się, bo bardzo przeżyły poranna kradzież. Znow mógłbym rozprawiac nad ich spiewem, ale trudno ciagle to samo pisac:) ale na pewno jest to wyjatkowa szkola. Chyba najwięcej radości sprawilo im dotykanie naszych włosów, ciagle powtarzaly: gładke, sa takie gładkie:) Francis poswiecil ich sale, rzuciliśmy jeszcze okiem na niebo, tak cudownie rozgwieżdżone i ruszyliśmy do domu, wykończeni.
Dzieki za wszystkie smsy, duzo to daje nam radości, nie ustawajcie;)
Caly czas prosimy o modlitwe, bo mamy coraz wiecej spotkan, które coraz wiecej nas kosztuja, a i zdrowie troche slabnie. Maly raport: mi już prawie odpuściło, Aga za to przejela katar i okropny bol gardla, Kasia ma jakis zator brzuszny, a Marysia na początku miała problemy żołądkowe, ale teraz jest w porządku.

Marcinowi już się nie chce pisać, więc zwalił to na mnie (Marysię). Wyskrobię zatem parę słów i trochę moich spostrzeżeń.
Wczoraj – czyli we wtorek spaliśmy trochę dłużej;] co nas oczywiście bardzo ucieszyło. Ok. godz. 13 poszliśmy do pobliskiej szkoły żeby pobawić się trochę z dzieciakami na ich przerwie. Na początku pojawiały się pojedyncze maluchy, potem jedni zwołali drugich i z wyciągniętymi rękami, krzykiem i niewymownym szczęściem wypisanym na twarzy zaczęły biec w naszą stronę, tworząc po prostu tłum. Nie byliśmy na to przygotowani, trudno było je ogarnąć! Pobawiliśmy się w tumbe, tunel, potem Marcin przyniósł gitarę (no myślałam że ją zjedzą;) i zaśpiewaliśmy klaszczmy w dłonie. Po pół godziny zabawy usłyszeliśmy dzwonek na lekcje i był to dla nas ratunek;] Dzieci są kochane i urocze, ale strasznie ich dużo.
Po obiedzie zostaliśmy zaproszeni na opłakiwanie zmarłego ojca jednej ze studentek. Do jej domu zaprowadziła nas nauczycielka Purity. My oraz rodzina i znajomi zostaliśmy ugoszczeni w salonie pięknego, jak na te realia, domu, afrykańskimi specjałami – herbatą z mlekiem, dazi, bananami oraz papają. Spotkanie było czymś w rodzaju stypy. Nie mogliśmy zostać tam długo, bo byliśmy umówieni na kolejne spotkanie. Zaśpiewaliśmy dwie piosenki w ramach modlitwy, złożyliśmy kondolencje córce zmarłego mężczyzny i poszliśmy do domu. Okazało się, że to spotkanie przygotowali dla nas, wszyscy się rozeszli po naszym wyjściu – jest to dla nas niesamowite doświadczenie, bo jesteśmy tu bardzo życzliwie i w jakiś sposób szczególnie przyjęci. Ludzie witają nas i żegnają bardzo serdecznie, proszą o ponowne odwiedziny, zapewniają o swej miłości – jest to tak odmienne od rzeczywistości jaką znamy w Polsce.
W podobnej atmosferze odbyła się wizyta w szkole dla dziewcząt, gdzie Fr. Francis odprawił Mszę. Dziewczyny śpiewają baaaardzo głośno i radośnie! Tamtejszy nauczyciel Izaak wymyślił na naszą cześć specjalne okrzyki. Jeszcze podziękowania – nauczyciele nam, My nauczycielom, wspólna herbatka (oczywiście z mlekiem), nauka gry na gitarze i do domu.
Środa, 15 lipca
Dzisiaj rano zwiedzalismy 18 akrowa dzialke oddalona od nas ok. 2km, na ktorej ma powstac szkola zawodowa budowana przez Włochow.
Popołudniu udaliśmy się na spotkanie z pierwsza grupa dzieci adopcyjnych. Po drodze zajechaliśmy do wioski, gdzie zbieraja się ludzie naprawde biedni, jest ich ponad 100 i w duzej czesci sa to ludzie chorzy na HIV/AIDS. Mieszkaja tam babcie wychowujące po 3-4 wnuczat, bo ich mamy już nie zyja, a o ojcach nic nie wiadomo. Slyszelismy zatrważające historie, widzieliśmy do czego prowadzi glod i ubóstwo. Jadac tam zatrzymaliśmy się by kupic im chociaz worek kukurydzy, bo raczej na wsparcie miejscowych nie mogą liczyc. Dzisiaj AIDS zastąpiło trad znany z Pisma sw, często z nimi nikt nie chce rozmawiac lub podac reki. Miejsce to jest prawdziwym obrazem ewangelii, staly tam kobiety o kulach, gdyz amputowano im nogi po zarazeniu się tyfusem, inne prostytuowały się, jedna niewidoma zostala sama z czworka wnucząt, siedemnaście z nich jest w ostatnim stadium AIDS. Nie maja 4 zl miesięcznie by mogly być objete opieka lekarska w szpitalu. Tutaj szczególnie brzmiały slowa: „Nie potrzebuja lekarza zdrowi lecz ci którzy się zle maja”
Wieczorem dotarliśmy do miejscowości, gdzie czekaly na nas dzieci adopcyjne. Były tez ich mamy, które na nasza czesc zatańczyły tamtejsze tance. Wszystkie dzieci sfotografowaliśmy a potem bawiliśmy się do upadlego. Na koniec mielismy okazje poznac rodzicow ojca Francisa.
Czwartek był dniem przygody. Wczesniej umówiliśmy się z Purity, nauczycielka informatyki, ze odwiedzimy jej rodzinne strony u podnóża Gory Kenia, gdzie rosnie herbata i kawa. Szybko zjedliśmy sniadanie i pobiegliśmy do rodziny, która miala nas tam podwieźć. Po czym okazalo się, ze idziemy do domu studentki, o ktorej już wczesniej pisaliśmy, tam oczywiście posiedzieliśmy kilkadziesiąt minut, nastepnie zapakowaliśmy się w autobus i pognaliśmy do Nkubu, gdzie mielismy odebrac cialo zmarłego taty i już wtedy zaczęło do nas docierac, ze celem naszej wycieczki jest pogrzeb. Chyba ok. 13 dotarlismy do domu zmarłego, gdzie miala się odbyc cala uroczystość. A tam rozstawione namioty, krzesla i grob wykopany tuz przy samym domu. Trudno opisac w paru zdaniach co się dzialo, ale kilka rzeczy było egzotycznych np. glosna muzyka z głośników, zdjęcia calej rodziny przy trumnie (i nas to nie ominęło), czy dezodorant stojac na trumnie. Zebranych było ok. 300-400 a przemowienia trwaly ok. 2 godzin, wszystkie w jezyku Meru. W pewnym momencie i nas poproszo, choc nie byliśmy umieszczeni w programie. Mielismy swoja przemowe, ze Jezus zmartwychwstal, jest wiekszy niż śmierć i ze chcemy się modlic za zmarłego brata Henrego slowami polskiej piosenki, wszyscy przytakiwali z zapalem „Ejmen” „Halleluja” (byli to w większości metodyści) i jakos poszlo. Czekal nas jeszcze dwugodzinny powrot matatu do domu. Taka sobie zgotowaliśmy wycieczke, a wieczorem nie mogliśmy uwierzyc w to co się wydarzylo tego dnia. Gdzie jeszcze Bog nas postawi… :)

Piątek był bardzo waznym dniem, bo odbylo się kolejne spotkanie w parafii po prezentacji Ruchu. Rano jeszcze się do niego przygotowywaliśmy, w poludnie udaliśmy się do szkoly i innych okolicznych miejsc z zaproszeniami, a o 16 zaczelismy. Przyszlo ok. 25 osob, ale chyba już bez pomocy Francisa;) Na początku wspolne spiewy, potem krotka rozmowa i przypomnienie poprzedniego spotkania, a potem modlitwa, ewangelia, oredzie, dzielenie w grupach, świadectwo i modlitwa konczaca, wszystko o miłości Boga i Jego wspaniałym planie. Dobre to spotkania, może ludzie nie sa wyrywni, ale chetnie mowili w grupach, odzywali się na modlitwie i zawsze przyjaznie się odnosza. Kolejne spotkanie już w niedziele.

Kolejny raport: było kilka dni kiedy nikomu nic nie dolegalo. Wczoraj Marysie zlapal bol zoladka, temperatura, ale dzisiaj już lepiej, caly czas oslabiona, pewnie zostanie w domu.

Mamy jeszcze propozycje zaangażowania dla was: może ktos z was chcialby się włączyć w pomoc i zrzucic się na opieke medyczna dla kobiet zarażonych HIV potrzeba 400zl, by zapłacić za pierwsze polrocze. Chetni niech napisza smsa do mnie lub kontaktuja się z ks. Glowka. Za tydzien Jarek Deska przylatuje do Kenii, wiec mozna tez z nim.
Pozdrawiamy goraco:)
M&K&A&M
PS Jakby ktos miał zbędny rzutnik multimedialny, to tez chetnie przyjmiemy, bo nie ma tutaj żadnego w promieniu 50 km:)

15.07.2009

Fiat mihi – peregrynacji po Administraturze kolejna odsłona.



Dawno się nie odzywałem, ale ostatnie dwa miesiące były naprawdę pokręcone. Właściwie to oprócz Aktau w tym czasie „zachaczyłem” o wszystkie parafie Administratury. W niektórych zatrzymałem się na dłużej, w innych byłem tylko przejazdem. Nie jest wcale prosto zmieniać tak często miejsce, zwłaszcza w takich warunkach, w tym kraju. Ale widocznie taki jest plan Boga co do mojej osoby. On wie najlepiej gdzie mnie posłać, nawet jeśli ja chciałbym posiedzieć w jednym miejscu dłużej.

No ale zacznijmy od początku.


Ostatni mięsiąc pobytu w Chromtau upłynął mi pod znakiem nabożeństw majowych i remontu kaplicy. Któregoś razu do kościoła przyszedł Sasza - młody chłopak ze stowarszyszenia Niemców, który szukał jakiś pamiątek po niemieckich katolikach. „Przypadek”* sprawił, że musiał poczekać na rozmowę z księdzem do końca Mszy, której się przysłuchiwał i widocznie coś poruszyło jego serce, gdyż od tego dnia zaczął przychodzić niemalże codziennie. Szybko jakoś znalazłem z nim wspólny język**. Przy okazji sprzątania kaplicy rozmawiałem z nim o Bogu, wierze i moim spotkaniu z Jezusem, więc mogę powiedzieć, że była to moja pierwsza ewangelizacja w Kazachstanie :-). Żałuję tylko, że nie miałem okazji lepiej go poznać, gdyż w Niedzielę Wniebowstąpienia Pańskiego wyjechaliśmy do Uralska, gdzie ks. Janusz objął funkcję administratora parafii. W tym dniu odbyła się także I Komunia Święta Walentyny – młodej kobiety, której mama urodziła się jeszcze na Kresach Wschodnich. Także i w jej przypadku widziałem w jak przedziwny sposób Bóg przyprowadza do siebie ludzi.


Na ostatniej niedzielnej Mszy w Chromtau dane mi było mówić świadectwo. Ksiądz się śmiał, że trwało dłużej niż jego kazanie, ale ja naprawdę czułem moc Ducha Świętego, który pomagał znaleźć mi słowa, tak by mnie zrozumiano. Właściwie to miałem do powiedzenia dwie rzeczy: że Bóg nas kocha i ma dla nas wspaniały plan. Banalne? Ale właśnie w tym przekonaniu utwierdzał mnie Bóg przez te wszystkie miesiące w Kazachstanie. Wciąż przecież posyła mnie w nowe miejsca, daje mi nowe zadania i stawia na drodze nowych ludzi. Wszystko to jest swego rodzaju wyzwaniem, któremu, przyznaję, nie zawsze jestem w stanie sprostać. Często brakuje sił, a może także i wiary, ale tym bardziej uświadamiam sobie wtedy, że to wszystko opierać się musi na Bożej łasce. Widzę wyraźnie, że jeśli moja praca nie będzie miała źrodła w Bogu, to będzie po prostu bezowocna. Jeśli nie będzie w moim życiu czasu i miejsca dla modlitwy, Słowa Bożego i sakramentow, to nie będzie też i świadectwa, życia nową kulturą i diakonii. Bóg pokazuje mi też, że jego miłość jest silniejsza niż moja słabość czy jakieś moje ograniczenia. Jeśli gdzieś mnie posyła, to daje siłę, bym wypełnił jego wolę. Ja mam tylko zaufać.














Uralsk. Nie jest to dla mnie nowe miejsce, gdyż spędziłem tu już wcześniej dwa miesiące (styczeń i luty), gdy ks. Janusz przebywał w Polsce. Ale jest zupełnie inne od Chromtau. Jest wprawdzie duży, piękny kościół, ale nie ma prawdziwej wspólnoty. Ludzie praktycznie rzecz biorąc są dla siebie obcy. Ale jest tu olbrzymi potencjał i wierzę, że kiedyś to miejsce będzie tętnić życiem. Tutaj znowu widać Bożą Opatrzność, gdyż właśnie takiego kapłana jak ks. Janusz trzeba tej parafii. Wierzę, że przez niego Bóg stworzy tu wspólnotę.




Oprócz ks. Janusza pracuje tu ks. Piotr i Ewa (Słowacy). Do niedawna był tez Tomasz ze Słowacji i Jurek z Litwy. I właśnie dzięki chłopakom ten pierwszy (a właściwie drugi) okres pobytu w Uralsku był niesamowity. Wiele nas łączy, m.in. poczucie humoru i ... różaniec. Właściwie to odmawialiśmy go w każdej wolnej chwili. Przed pracą, w czasie pracy, gdy jechaliśmy na miasto albo do parku, a nawet gdy spacerowaliśmy po plaży nad jeziorem, co było też niesamowitym świadectwem, bo tutaj raczej mało kto wie co to różaniec, a jeszcze mniejscze prawdopodobieństwo by ktoś widział modlących się na nim katolików. To miasto, ten kraj i Ci ludzie potrzebują modlitwy. Zresztą my także jej potrzebujemy i to bardzo. Czasem mam wrażenie, że szatan miesza tu dwa razy bardziej niż gdzie indziej, bo nie chce dopuścić do tego, by rozwijało się tutaj to Boże dzieło.

W Boże Ciało pierwszy raz w Uralsku odbyła się procesja eucharystyczna i dlatego cieszę się, że udało się nam zrobić wprawdzie dość proste, ale piękne ołtarze. To błyo historyczne wydarzenie!



















Gdy jesteśmy w sklepie albo załatwiamy jakąś sprawę zawsze pytają nas skąd jesteśmy. Zazwyczaj biorą nas za Anglików pracujących w tutejszych firmach naftowych. Już sam fakt, gdy mówimy, że jesteśmy z Katolickiej Cerkwi jest swego rodzaju świadectwem, choć większość nie rozumie kim jest wolontariusz i z reguły ludzie nie wierzą, gdy mówimy, że przyjeżdżamy tu by pracować za darmo.



Czerwiec w Uralsku minął nam pod znakiem pracy przy wykończeniu podziemi w kościele, gdzie urządzaliśmy m.in. pokoje gościnne (ma tu być coś w rodzaju diecezjalnego ośrodka rekolekcyjnego). Oprócz tego kończyliśmy mieszkanie sióstr Elżbietanek (było więc trochę zabawy przy wnoszeniu i skręcaniu mebli). Oprócz tego, po wyjezdzie Tomasza przejąłem obowiązki zakrystianina. Wiele jeszcze pracy czeka nas przy terenie wokół kościoła. Od czasu do czasu trzeba np. kosić „zarośla”***.


Co do pogody u nas ... cóż ... ponoć w cieniu jest 40 stopni, ale patrząc na moje spalone plecy myślę że to liczba zdecydowanie zaniżona :-). Na szczęście w Uralsku, w odróżnieniu od reszty Zachodniego Kazachstanu (zdecydowanie stepowej) jest stosunkowo dużo drzew.
W wolnym czasie gramy w trambambulę**** , jeździmy do parku popływać na łódkach, albo kąpać się nad rzękę, choć pojęcie „wolny czas” jest ostatnio dość względne, zważając na ilość obowiązków.



Ale i tak największą atrakcją było zakładanie witraża w kościele. Właściwie to montował go ks. biskup, a my asystowaliśmy i modliliśmy się by nie zleciał z „rusztowania”***** .



I własnie w czasie jednej z wizyt ks. biskupa w Uralsku niespodziewanie dowiedziałem się, że jadę do Atyrau. 22 czerwca znalazłem się w stolicy naftowej Kazachstanu. Bylem tam przez dwa tygodnie, pomagając przy budowaniu systemu nawadniającego****** na terenie kościoła , co oprócz jednego dnia wylewania betonu pod fundamenty dla domku na zbiornik i jednego dnia „obudowywania” tegoż obiektu sprowadzało się do kopania dołów na rury odprawadzające wodę i zraszacze. Ale właśnie to było najlepsze w tym wszystkim, gdyż pracowało z nami kilku ministrantów, więc miałem okazję lepiej ich poznać. Chłopcy garnęli się do roboty, widać było, że są spragnieni „męskiego zajęcia”, które choć wyczerpujące fizycznie, to jednak zdecydowanie lepsze jest od bezcelowego szwędania się po ulicach. Większość z nich nie ma ojców i może dlatego tak garną się do księży, zwłaszcza do ks. Piotra. Cieszą się gdy powierzy się im ważne zadanie, gdy mogą pomóc.


Po całym dniu kopania dołów, wkręcania śrub, cięcia desek itp. nadchodził wieczór ... a w Atyrau oznacza to ok. 70 do 100 osób na terenie kościoła (dzieci, młodzież i rodzice), którzy codziennie przychodzą na plac, by pobawić się na huśtawkach czy pograć na boisku w kosza lub tenisa. Większość z nich nie jest związana z Kościołem, przeważnie są to muzułmanie, ale wiara nie gra roli, gdyż tutaj dzieci znajdują bezpieczne miejsce do zabaw, młodzież boisko i sprzęt sportowy, a rodzice także okazje do spotkania się i rozmów. Nad wszystkim pieczę trzyma siostra Weronika, którą wspiera Jowita, a do niedawna także Justyna. W czasie gdy tam byłem miałem za zadanie nie tylko pomagać w organizowaniu zabaw (największą popularnością cieszyły się skoki przez skakankę – na różne możliwe sposoby), ale też pilnować by się nie pozabijali, nie rozwalili kościoła itp., co wbrew pozorom nie jest aż taką przesadą, lecz realnym zagrożeniem, zważająć na liczbę osób przypadającą na m2 i kilka przypadków nieszczęśliwych wypadków przy huśtawce. Tak więc dzień w Atyrau kończy się o 22, gdyż wtedy dopiero wygania się dzieciaki. Ja byłem tym wszystkim zmęczony po 2 tygodniach, a teraz pomyślcie, że Siostry i dziewczyny mają to na co dzień . Bez wątpienia jednak jest to fajna sprawa, że tyle osób tam przychodzi, że Kazachowie się kościoła nie boją i że wiedzą, że są tu osoby otwarte na nich, niekoniecznie chcące od razu ich nawracać. To buduje zaufanie do Kościoła.


Po dwóch tygodniach w Atyrau znowu zmieniłem miejsce - znowu wyjazd do Uralska, tym razem jednak z grupką ministrantów z parafii i Jowitą pojechaliśmy na łagier (wyjazd rekolekcyjny o którym więcej w następnym poście). Do Atyrau juz z nimi nie wróciłem. Zostałem w Uralsku, choć nie dam sobie głowy uciąć, że tak pozostanie, gdyż znając życie Pan Bóg znowu może sprawić mi jakąś niespodziankę. Wczoraj na przykład dowiedziałem się, że przyjeżdzają do nas na rekolekcje babuszki z Atyrau, a potem ma też przyjechać starsza młodzież z całej Administratury. Dostałem też zaproszenie na rekolekcje dla młodzieży organizowane przez ks. Józefa Trelę w okolicach Ałmaty. Do Polski wracam 1 września, a już 4 jadę do Krościenka na jedynkę, więc generalnie jest hardcorowo. Najważniejsze jednak to niczego nie planować. Trzeba być tu wciąż gotowym na zmiany, nawet te najbardziej nieoczekiwane i na podjęcie nowych zadań. Tym bardziej więc proszę o dalszą modlitwę w mojej intencji, może zwłaszcza o to, bym potrafił z wiarą, ale też i z pokorą mówić każdego dnia Bogu „Fiat mihi”.


Przemek

* Nie ma przypadków, a już na pewno nie ma ich tu w Kazachstanie, przeciwnie, tutaj widać jak na dłoni Bożą Opatrzność
** Bynajmniej nie chodzi mi o rosyjski :-), gdyż ten wciąż pozostawia wiele do życzenia, aczkolwiek nie ma powodu do narzekań
*** W tutejszych warunkach najlepiej robić o 4 nad ranem, a chyba nie muszę mówić, że nie jest to moja wymarzona pora na bieganie z kosą i osełką wokół kościoła.
**** Słowacy twierdzą,że nazywa się to Calcetto, ale ja tam pozostaje przy trambambuli (ewentualnie: piłkarzyki).
***** Rusztowanie to zdecydowanie za dużo powiedziane - to były po prostu prowizorycznie ustawione stoły, związane jakimiś linami – nawet w Kazachstanie nie spełniały standardów bezpieczeństwa
***** W wielkim uproszczeniu: domek na wielką banię z wodą, rury i zraszacze
******* Dziewczyny – jeszcze raz: wielki szacun!

12.07.2009

Muga!


Muga!
Może jeszcze dwa slowa o wizycie u biskupa. Nie był on tak otwarty i serdeczny jak tutejsi ksieza, oczywiście rozmowa milo się toczyla, ale dystans jednak pozostal. Francis tez się troche inaczej zachowywal, wiec pelny szacunek do biskupa. Nie ma raczej hura radości, ze ktos przyjechal i może cos z tego będzie na przyszłość, bo takich jak my pewnie wielu przyjezdza. Francis potem przekazal nam, ze biskupowi podobaly się prezenty, które mu wreczylismy, jeszcze wspomnial, ze chetnie wpadlby do Mitunguu (tak właściwie nazywa się nasza miejscowość) żeby zasmakowac polskich potraw:)

Nastepnie Francis omawial swoje sprawy, a my poszliśmy na plebanie kościoła katedralnego z miejscowym księdzem, kawka, herbatka, zwiedzanie katedry i spacer do kafejki internetowej, ale to już wiecie:) Francis szybko wyjechal do Nairobii, bo w nocy odbieral gosci z Wloch, przyjezdza ich czworka i lada moment maja tu wpaść, będzie tloczno. Na pewno duzo im poswieci czasu, bo maja tu zorganizowac szkole zawodowa, już stoi kontener przywieziony z Wloch ze sprzętem. My jeszcze pokręciliśmy się po Meru, zjedliśmy lunch i wsiedliśmy do matatu, podroz o dziwo spokojna. Jak tylko wróciliśmy okazalo się ze Fr. Patrick wlasnie wyjezdza na msze do St. Joseph Caring Centre gdzie trzy siostry Poor Hand Maid of Jesus Christ opiekuja się 25 dzieci ulicy. W sobote odbedzie się chrzest 15 z nich, a poza tym 7 z naszego kościoła oraz I Komunia 24 dzieci. I tak minal czwartek.
Przedpoludnie zlecialo nam na oczekiwaniu na Francisa, spotkaliśmy się we wlasnym gronie na omowieniu co będziemy robic na poszczególnych spotkaniach i w ogole dzieliliśmy się spostrzeżeniami. Po lunchu wyruszyliśmy do K… gdzie siostry Nazaretanki, ale rozne od naszych, prowadza szpital i szkole dla dzieci, wszystko obeszliśmy, zorientowaliśmy się w sytuacji, pogadaliśmy z dziecmi i nauczycielami.
Na koniec dnia przygotowaliśmy polska kolacje: kotlety, ziemniaki, salata. Chyba im nawet smakowalo, Wlochom tez:)

Dzisiaj z rana porazka, my zajadaliśmy się naleśnikami, a oni wręcz przeciwnie:)
Po sniadaniu pomagalismy w rozpakowaniu kontenera Wlochow, a wewnątrz panele słoneczne, maszyny do szycia, komputery, ubrania, rowery i jeszcze inny sprzet do szkoly zawodowej. O 10 miala zaczac się msza, ale nikt tutaj się nie przejmuje czasem, trwala spowiedz, Wlosi tez mieli zaczac swoje chece po mszy, ale oni akurat nie byli az tak bardzo nia zainteresowani. Chyba z godzinnym opoznieniem rozpoczęliśmy, najpierw procesja wejścia z klaskaniem, tańcami, a potem wszystkie celebracje ze szczegółowymi wprowadzeniami. Czasami naprawde się serce kraje jak się patrzy na te dzieciaki, jak bardzo się ciesza ze wszystkiego i jak malo maja. Dzieci najbardziej wzruszaja, pamiętają nasze imiona, zawsze podchodza by podac reke, już mamy z nimi relacje, sa śmielsze, czasami dajemy im zrobic zdjecia naszymi aparatami, bo sprawia im to duzo radości.

Po lunchu pojechaliśmy do siostr i dzieciakow z st. Joseph Centre, a tam nas wygladali, bo już po chrzcie uprzedziliśmy ich, ze do nich przyjedziemy. Poprowadzilismy pare zabaw integracyjnych, tylko zyczyc sobie takich zaangażowanych uczestnikow na rekolekcjach, wszystko im się podobalo i nawet zrozumieli zasady chociaż wszystko tłumaczyliśmy po angielsku. Na koniec powiedzieliśmy, ze bardzo się cieszymy z ich chrztu i daliśmy obrazki z Matka Boza Czestochowska, bardzo się tym przejeli, no i dla każdego był tez cukierek. Niestety nie zdarzyliśmy zagrac porzadnie w pilke, tak wiec kolejna wizyta obowiazkowa:) Francis znowu uderzyl do Nairobi po kolejnego goscia, ale na szczescie już nie będzie mieszkal u nas.
Pare mysli: troche jesteśmy zmeczeni naszymi gospodarzami, bo ciagle ktos tu jest, chyba latwiej byloby z samymi księżmi mieszkac, może nie ludzmi zmeczeni, a raczej brakiem jasnych zasad, ustalenia kto co robi.

Chyba tez powoli rozwiewaja się rozne plany turystyczne, bo jednak co raz bardziej widac, ze inne sa zamiary na Gorze, ale o tym jeszcze kiedys może napisze…
Dorwalo mnie jakies przeziębienie i walcze z katarem, zimnem, gardlem itp. Dziewczyny dobrze fizycznie i chyba psychicznie, duzo spedzamy czasu razem, a ratuje nas modlitwa i mnóstwo smiechu, choc jakas przerwa tez by się przydala. Modlcie się za nas, bo my o was pamiętamy:) U nas nie ma Internetu, ale smsy dochodza. Sprawdzmy jaka jest frekwencja na blogu: każdy kto przeczyta tego posta niech wysle wiadomość, kto nie ma mojego numeru to podaje kenijski +254718610872
Pozdro
Marcin z ekipa
PS We wtorek spotkamy sie z dziecmi z adopcji.