18.07.2009

Asante sana!


Niedzielny poranek uplynal na oczekiwaniu na sygnal od wracającego z Nairobi ks. Francisa, kiedy mamy wsiąść do matatu i uderzac do Nkobu (czyli do asfaltu:), a stamtąd już razem. Jednak nie nudziliśmy się: o 7.15 msza a po sniadaniu przyszly dzieciaki i Marysia uczyla ich grac na gitarze, a oni uczyli nas piosenek w Suahili, co okazalo się strzalem w dziesiątkę, bo na poniedziałkowej mszy wszyscy az odwracali się ze zdziwienia, gdy usłyszeli, ze na uwielbienie spiewamy ich piosenke.
Wracajac do niedzieli, to z Francisem i odebrana z lotniska Australijka udaliśmy się do siostr, u których będzie wolontariuszka przez najbliższy miesiąc. A tam czekal na nas smaczny obiad i spotkania z proboszczem, nastepnymi siostrami, a potem w drodze powrotnej kolejna parafia i zabawy z dziecmi, sa tak chetne do wszystkiego. Tak minela niedziela.
Poniedziałek bardzo intensywny. Przedpoludnie spędziliśmy w szkole sw. Franciszka czyli za plotem, mogliśmy posłuchać jak wyglada u nich nauka, jakie maja problemy itp. Oczywiście przeszliśmy się po wszystkich klasach: najmłodsze nie mogly przestac śpiewać, a najstarsze pytac o wszystko. Pewnie jeszcze dzisiaj pojdziemy tam w przerwie obiadowej pośpiewać i pobawic się z nimi, a ze starszymi przeprowadzimy lekcje o Polsce itp.

Popoludnie to już przygotowania do spotkania w parafii, na którym mamy opowiedziec o naszym Ruchu. Dla każdego przygotowaliśmy na kartce podstawowe informacje po angielsku i mini spiewnik. Przyszlismy o 16 a tam pusto:) Potem zaczeli się schodzic ludzie, może pomogl im tez troche Francis:) Chyba w sumie było ok. 40 osob. Najpierw przywitanie, poznanie imion (wielu z nich nosi takie piekne imiona jak Jeremiasz, Zachariasz, Debora, Rut itp.) a potem wspolne spiewy, wreszcie powiedzieliśmy o podstawowych zasadach Ruchu, wszystko jeszcze skomentowal Francis i przeszlismy do swiadectw o naszym byciu w Ruchu. Na koniec wspolnie przyzywaliśmy Ducha sw., Ojcze nasz, błogosławieństwo i zaproszenie na kolejne spotkanie już w piatek. Alleluja!
Zaraz po spotkaniu zabraliśmy Wlochow i udaliśmy się na spacer po okolicach, gdzie w sumie już wczesniej przechadzaliśmy się z diakonem, lecz Francis zna lepiej sytuacje tamtych ludzi, zabral nas jeszcze tam gdzie strach samemu wchodzic, ale po kolei… Niedaleko od naszego kościoła jest osiedle (jeśli tak to można nazwac:), kilkanaście domow wybudowanych pod wynajem w latach dziewiedziesiatych, gdy mnóstwo ludzi przyjeżdżało tutaj do pracy. Był to czas ogromnych upraw tytoniu i bawełny, jednak po kilku latach opłacalność spadla i wszystko upadlo, ludzie zostali. Oczywiście jest tam mnóstwo dzieci, wiele nie chodzi do szkoly, bo nie stac rodzicow. Sporo osob zarażonych jest HIV, wczoraj spotkaliśmy trojke dzieci, których mama zostala zabrana do szpitala, a one zostaly. Rodziny mieszkaja w pokojach 3x5, gdzie spia razem, gotuja zazwyczaj ryz lub kukurydze. Dalej jest jeszcze gorzej, popołudniu zbieraja się dorosli na placyku przy kilku domach, gdzie sprzedaja alkohol wlasnej roboty i wszyscy cos pala. Codziennie stoi tam kilkadziesiąt osob, chociaż wszystko dzieje się na zewnatrz panuje tam okropny odór alkoholu, nieczystości… Na razie było to pierwsze miejsce, gdzie strach się pojawil, a może raczej awersja. Co ciekawe z drugiej strony osiedla znajduje się posterunek policji, ale wszyscy wiedza, ze dostaja łapówkę od sprzedawcow alkoholu. Caly czas za nami ciągnęła gromadka dzieci, tak bardzo spragniona zabaw, tutaj panuje prawdziwa bieda, tutaj nawet można zobaczyc roznice wśród ubogich Kenijczykow.

Jeszcze po spacerze pojechaliśmy z Francisem do pobliskiej szkoly sredniej, żeby pobyc troche z dziewczynami, pośpiewać, pomodlic się, bo bardzo przeżyły poranna kradzież. Znow mógłbym rozprawiac nad ich spiewem, ale trudno ciagle to samo pisac:) ale na pewno jest to wyjatkowa szkola. Chyba najwięcej radości sprawilo im dotykanie naszych włosów, ciagle powtarzaly: gładke, sa takie gładkie:) Francis poswiecil ich sale, rzuciliśmy jeszcze okiem na niebo, tak cudownie rozgwieżdżone i ruszyliśmy do domu, wykończeni.
Dzieki za wszystkie smsy, duzo to daje nam radości, nie ustawajcie;)
Caly czas prosimy o modlitwe, bo mamy coraz wiecej spotkan, które coraz wiecej nas kosztuja, a i zdrowie troche slabnie. Maly raport: mi już prawie odpuściło, Aga za to przejela katar i okropny bol gardla, Kasia ma jakis zator brzuszny, a Marysia na początku miała problemy żołądkowe, ale teraz jest w porządku.

Marcinowi już się nie chce pisać, więc zwalił to na mnie (Marysię). Wyskrobię zatem parę słów i trochę moich spostrzeżeń.
Wczoraj – czyli we wtorek spaliśmy trochę dłużej;] co nas oczywiście bardzo ucieszyło. Ok. godz. 13 poszliśmy do pobliskiej szkoły żeby pobawić się trochę z dzieciakami na ich przerwie. Na początku pojawiały się pojedyncze maluchy, potem jedni zwołali drugich i z wyciągniętymi rękami, krzykiem i niewymownym szczęściem wypisanym na twarzy zaczęły biec w naszą stronę, tworząc po prostu tłum. Nie byliśmy na to przygotowani, trudno było je ogarnąć! Pobawiliśmy się w tumbe, tunel, potem Marcin przyniósł gitarę (no myślałam że ją zjedzą;) i zaśpiewaliśmy klaszczmy w dłonie. Po pół godziny zabawy usłyszeliśmy dzwonek na lekcje i był to dla nas ratunek;] Dzieci są kochane i urocze, ale strasznie ich dużo.
Po obiedzie zostaliśmy zaproszeni na opłakiwanie zmarłego ojca jednej ze studentek. Do jej domu zaprowadziła nas nauczycielka Purity. My oraz rodzina i znajomi zostaliśmy ugoszczeni w salonie pięknego, jak na te realia, domu, afrykańskimi specjałami – herbatą z mlekiem, dazi, bananami oraz papają. Spotkanie było czymś w rodzaju stypy. Nie mogliśmy zostać tam długo, bo byliśmy umówieni na kolejne spotkanie. Zaśpiewaliśmy dwie piosenki w ramach modlitwy, złożyliśmy kondolencje córce zmarłego mężczyzny i poszliśmy do domu. Okazało się, że to spotkanie przygotowali dla nas, wszyscy się rozeszli po naszym wyjściu – jest to dla nas niesamowite doświadczenie, bo jesteśmy tu bardzo życzliwie i w jakiś sposób szczególnie przyjęci. Ludzie witają nas i żegnają bardzo serdecznie, proszą o ponowne odwiedziny, zapewniają o swej miłości – jest to tak odmienne od rzeczywistości jaką znamy w Polsce.
W podobnej atmosferze odbyła się wizyta w szkole dla dziewcząt, gdzie Fr. Francis odprawił Mszę. Dziewczyny śpiewają baaaardzo głośno i radośnie! Tamtejszy nauczyciel Izaak wymyślił na naszą cześć specjalne okrzyki. Jeszcze podziękowania – nauczyciele nam, My nauczycielom, wspólna herbatka (oczywiście z mlekiem), nauka gry na gitarze i do domu.
Środa, 15 lipca
Dzisiaj rano zwiedzalismy 18 akrowa dzialke oddalona od nas ok. 2km, na ktorej ma powstac szkola zawodowa budowana przez Włochow.
Popołudniu udaliśmy się na spotkanie z pierwsza grupa dzieci adopcyjnych. Po drodze zajechaliśmy do wioski, gdzie zbieraja się ludzie naprawde biedni, jest ich ponad 100 i w duzej czesci sa to ludzie chorzy na HIV/AIDS. Mieszkaja tam babcie wychowujące po 3-4 wnuczat, bo ich mamy już nie zyja, a o ojcach nic nie wiadomo. Slyszelismy zatrważające historie, widzieliśmy do czego prowadzi glod i ubóstwo. Jadac tam zatrzymaliśmy się by kupic im chociaz worek kukurydzy, bo raczej na wsparcie miejscowych nie mogą liczyc. Dzisiaj AIDS zastąpiło trad znany z Pisma sw, często z nimi nikt nie chce rozmawiac lub podac reki. Miejsce to jest prawdziwym obrazem ewangelii, staly tam kobiety o kulach, gdyz amputowano im nogi po zarazeniu się tyfusem, inne prostytuowały się, jedna niewidoma zostala sama z czworka wnucząt, siedemnaście z nich jest w ostatnim stadium AIDS. Nie maja 4 zl miesięcznie by mogly być objete opieka lekarska w szpitalu. Tutaj szczególnie brzmiały slowa: „Nie potrzebuja lekarza zdrowi lecz ci którzy się zle maja”
Wieczorem dotarliśmy do miejscowości, gdzie czekaly na nas dzieci adopcyjne. Były tez ich mamy, które na nasza czesc zatańczyły tamtejsze tance. Wszystkie dzieci sfotografowaliśmy a potem bawiliśmy się do upadlego. Na koniec mielismy okazje poznac rodzicow ojca Francisa.
Czwartek był dniem przygody. Wczesniej umówiliśmy się z Purity, nauczycielka informatyki, ze odwiedzimy jej rodzinne strony u podnóża Gory Kenia, gdzie rosnie herbata i kawa. Szybko zjedliśmy sniadanie i pobiegliśmy do rodziny, która miala nas tam podwieźć. Po czym okazalo się, ze idziemy do domu studentki, o ktorej już wczesniej pisaliśmy, tam oczywiście posiedzieliśmy kilkadziesiąt minut, nastepnie zapakowaliśmy się w autobus i pognaliśmy do Nkubu, gdzie mielismy odebrac cialo zmarłego taty i już wtedy zaczęło do nas docierac, ze celem naszej wycieczki jest pogrzeb. Chyba ok. 13 dotarlismy do domu zmarłego, gdzie miala się odbyc cala uroczystość. A tam rozstawione namioty, krzesla i grob wykopany tuz przy samym domu. Trudno opisac w paru zdaniach co się dzialo, ale kilka rzeczy było egzotycznych np. glosna muzyka z głośników, zdjęcia calej rodziny przy trumnie (i nas to nie ominęło), czy dezodorant stojac na trumnie. Zebranych było ok. 300-400 a przemowienia trwaly ok. 2 godzin, wszystkie w jezyku Meru. W pewnym momencie i nas poproszo, choc nie byliśmy umieszczeni w programie. Mielismy swoja przemowe, ze Jezus zmartwychwstal, jest wiekszy niż śmierć i ze chcemy się modlic za zmarłego brata Henrego slowami polskiej piosenki, wszyscy przytakiwali z zapalem „Ejmen” „Halleluja” (byli to w większości metodyści) i jakos poszlo. Czekal nas jeszcze dwugodzinny powrot matatu do domu. Taka sobie zgotowaliśmy wycieczke, a wieczorem nie mogliśmy uwierzyc w to co się wydarzylo tego dnia. Gdzie jeszcze Bog nas postawi… :)

Piątek był bardzo waznym dniem, bo odbylo się kolejne spotkanie w parafii po prezentacji Ruchu. Rano jeszcze się do niego przygotowywaliśmy, w poludnie udaliśmy się do szkoly i innych okolicznych miejsc z zaproszeniami, a o 16 zaczelismy. Przyszlo ok. 25 osob, ale chyba już bez pomocy Francisa;) Na początku wspolne spiewy, potem krotka rozmowa i przypomnienie poprzedniego spotkania, a potem modlitwa, ewangelia, oredzie, dzielenie w grupach, świadectwo i modlitwa konczaca, wszystko o miłości Boga i Jego wspaniałym planie. Dobre to spotkania, może ludzie nie sa wyrywni, ale chetnie mowili w grupach, odzywali się na modlitwie i zawsze przyjaznie się odnosza. Kolejne spotkanie już w niedziele.

Kolejny raport: było kilka dni kiedy nikomu nic nie dolegalo. Wczoraj Marysie zlapal bol zoladka, temperatura, ale dzisiaj już lepiej, caly czas oslabiona, pewnie zostanie w domu.

Mamy jeszcze propozycje zaangażowania dla was: może ktos z was chcialby się włączyć w pomoc i zrzucic się na opieke medyczna dla kobiet zarażonych HIV potrzeba 400zl, by zapłacić za pierwsze polrocze. Chetni niech napisza smsa do mnie lub kontaktuja się z ks. Glowka. Za tydzien Jarek Deska przylatuje do Kenii, wiec mozna tez z nim.
Pozdrawiamy goraco:)
M&K&A&M
PS Jakby ktos miał zbędny rzutnik multimedialny, to tez chetnie przyjmiemy, bo nie ma tutaj żadnego w promieniu 50 km:)

Brak komentarzy: