29.11.2009

Listopadowy Kazachstan


Szczęść Boże!
Na początek banalne stwierdzenie: dawno nie pisałam… Tak jakoś nie „połuczyłos” (księże Piotrze, u nas też od czasu do czasu można to słówko usłyszeć:)
Ale czas nadrabiać!
Adwent już się zaczął, jednak u nas przygotowania przedświąteczne – w sensie przed Świętami Bożego Narodzenia – będą widoczne tylko w kościele, bo cały „supermarketowy rwetes christmas’owy” do Kazachstanu jeszcze nie dotarł. Być może na szczęście? Może będzie można dostrzec prawdziwy sens tych wszystkich przygotowań. Tutaj jest inna kultura, zanurzona w tradycji muzułmańskiej. W piątek dowiedziałam się co nieco od uczniów, ponieważ w Kazachstanie był przez cały weekend wielki „praznik” (święto) – zakończenie muzułmańskiego postu. Mówiono mi, że ludzie będą na ulicach przed domami barany ubijać i zaprawiać na ucztę… I faktycznie widziałam tego typu akcje przed blokami, sąsiadującymi z kościołem. A nam karpia z wanny szkoda…
Z tych baranów przyrządzają potem „biszparmak” – to taka tradycyjna potrawa w Kazachstanie. Jeszcze nie próbowałam, chociaż już dziewczyny z jednych zajęć mnie zapraszały. Na razie nie dałam się wyciągnąć, ponieważ już przekonałam się, że wobec nieznajomych obowiązuje zasada bardzo ograniczonego zaufania. Niestety działa tutaj dosyć prężnie służba bezpieczeństwa (KNB), której obiektem zainteresowań są wszyscy obcokrajowcy, przebywający na terenie Kazachstanu. Więc chyba mam już jakąś teczkę – aż nie mogę uwierzyć, że to piszę :) To nie jest niebezpieczne, ponieważ im chodzi tylko o zbieranie informacji, ale trochę przykra jest świadomość, że nie wszyscy są mili ze szczerego serca i nie wszystkie pytania wynikają tylko i wyłącznie z tzw. „babskiej” ciekawości (na szczęście jest jeszcze takie coś jak „kobieca intuicja”, przed którą żadna obłuda się nie skryje:). Na zajęciach wśród chętnych do nauki języków są więc też osoby podstawione, czemu wciąż nie mogę się nadziwić… Co nieco o tego typu systemie wiem z historii Polski, ale jednak nie wyobrażałam sobie. Ot, choćby dziś od jednej dziewczyny, którą widziałam przelotnie po raz drugi, usłyszałam niby to niewinne pytanie: czy mam numer komórkowy? Bo ona by chciała tak „abszjaćsja” – zaznajomić się… Od razu się człowiekowi czerwone światełko włącza w środku, jak słyszy ten czasownik. Podziękowałam zwięźle, tłumacząc, że owszem mam, ale nie rozdaje numeru na prawo i lewo.
Nie chciałam zaczynać od negatywów, ale pomyślałam, że ważne jest, żeby przedstawiać na tym blogu pełny obraz naszego życia tutaj. A jak ono przebiega poza tym? Czas szybko płynie. Zwykle zdaję sobie sprawę z tego, że jest poniedziałek… a potem nagle już piątek się kończy… W weekend z jednej strony mogę odpocząć od zajęć, z drugiej już myślę, co przygotować na nowy tydzień. Właściwie ten pierwszy kurs jest już za połową. Zostały tylko 3 tygodnie – później przerwa świąteczna. Podtrzymuję to, co pisałam poprzednio – praca mi się podoba. Niektóre osoby o słomianym zapale się wykruszyły, ale raczej mnie to cieszy niż martwi. Ilość się zmniejszyła, ale jakość wzrosła. Motywacja uczniów wzmacnia moją motywację!!! Dzieci chodzą wzorowo! U młodzieży grupy się zmniejszyły, ale za to lepiej się dogadujemy. Przypomniało mi się, jak na jednych zajęciach nastąpił wybuch ciekawości… Bo ja to w ogóle nie wpadłam na pomysł, żeby się przedstawić na początku kursu, tzn. wiecie, powiedziałam, jak mam na imię i wsio. Jak mi się przypomniało, to jeszcze mówiłam, że przyjechałam z Polski i będę tu pracować przez rok jako wolontariusz. A ewentualnie jak się rodziły spontanicznie jakieś pytania, to po prostu dopowiadałam. Dzieciaki to np. się nie krępują, jak czegoś nie wiedzą, to prosto z mostu pytają. A młodzież, zwłaszcza dziewczyny, są tutaj dość nieśmiałe (wyjątek: te, które chciałyby „obszjaćsja”:). Tak przynajmniej z moich dotychczasowych obserwacji wynika. No i w jednej grupie dla młodzieży (prawie same dziewczyny, jeden chłopak Aibolat – który zresztą ostatnio przyszedł nawet na chór angielski i Mszę – był pierwszy raz w kościele) – na pewnych zajęciach dziewczęta eksplodowały. Czy mam męża? Chłopaka? Na ile przyjechałam? Jaki mam zawód? Czy gdzieś pracowałam? Wreszcie: DLACZEGO tutaj przyjechałam? Nie chciałam się rozgadywać za bardzo, bo to w końcu lekcja :) ale w sumie pomyślałam, skoro sami pytają, to mogę powiedzieć, że mój wolontariat to z jednej strony nauka języków, a z drugiej pomoc dla Kościoła.
A co w Kościele się dzieje? Najwierniejszymi parafianami (choć nie zawsze katolikami) są nasi ministranci, którzy na terenie kościoła spędzają wiele czasu i prawie codziennie są na Mszy. Mimo że przychodzą z wielu powodów: tak w ogóle, bo lubią się spotykać i razem spędzać czas – pograć w piłkarzyki, ping-ponga (a jeśli nic się nie dzieje, to zawsze i wszędzie można potrenować zapasy…), jest tu cieplej niż na dworze (chociaż jakby się ktoś pytał, to mamy tu piękną jesienną pogodę – dziś w ogóle słoneczko pięknie przygrzewało!), nie lubią „walacsja doma”, to jednak bardzo podziwiam ich wytrwałość – czy to Różaniec, czy Nieszpory, czy Eucharystia – są i modlą się :) Bardzo pozytywne! Jest więc tutaj duże pole do działania, żeby nie zostawiać ich tak tylko samych sobie, ale wychodzić im naprzeciw z konkretnymi propozycjami – wychowywać i formować. Ja niestety jestem jeszcze na etapie po prostu zaznajamiania się, bo w poważniejszych rozmowach daje się we znaki niedobór rosyjskich słówek i gramatyki… A poza tym nie ma zbyt wielu osób, wobec których można prowadzić działalność duszpasterską. Jest to na pewno przygnębiające, szczególnie dla osób duchownych. Księża muszą wiele czasu spędzać w różnych urzędach, gdzie nikt się niczym nie przejmuje.

W niedzielę tydzień temu ksiądz biskup zabrał kilku ministrantów na łyżwy. Ja też się załapałam i jeszcze Lena (moja nauczycielka od rosyjskiego) z nami pojechała i siostra Filipa. Niedawno w Atyrau oddano do użytku dość duże lodowisko (ok 3x większe niż „Malta” w Poznaniu). W niedzielę było oczywiście sporo ludzi, ale dało się spokojnie jeździć – ewentualnie czasami się na kogoś wpadało...:) Ministranci tylko dzięki księżom, którzy częstokroć zastępują im ojców, nauczyli się jeździć. Zimą w ogóle zamarza rzeka Ural (od kościoła jest jakieś 2 minuty pieszo nad rzekę), więc będziemy mogli chodzić na łyżwy za darmo. Fajnie, może się trochę podszkolę, bo na razie to „katajus na kańkach” poniżej przeciętnej :)
Nie pisałam jeszcze, że Ural stanowi granicę między Europą a Azją, więc Atyrau jest miastem położonym na dwóch kontynentach – my jesteśmy w Europie :)

Jeszcze kilka słów o dzisiejszej niedzieli. Bo z tych moich relacji może wynikać, że mizernie wygląda nasza wspólnota parafialna. O ile w ciągu tygodnia można faktycznie wpaść w przygnębienie, to niedziela zawsze daje szansę na to, aby napełnić się wiarą. Kościół pełny, zwłaszcza o godzinie 11, na Mszy rosyjskiej. Liturgia piękna, dla mnie najbardziej urzekający jest śpiew: melodie „Otcze nasz”, „Agniec Bożyj” (Baranku Boży) oraz „Angieł Gaspodzień” (Anioł Pański, śpiewane zawsze po tej Mszy – wszyscy stoją, nikt nie wychodzi przed zakończeniem!) po prostu chwytają za serce! Postaram się kiedyś nagrać choćby fragment, choć to na pewno nie będzie to samo…
Dzisiaj po Mszy było spotkanie pań z Żywego Różańca. Jest ich 10: dwie róże po pięć osób. Znów nie liczy się ilość, lecz jakość. Te panie to żywy obraz świętości. Uważam, że warto było całego zachodu z zakładaniem Kościoła w tej części świata, choćby nawet miało to być tylko dla tych kilku osób…

Radek ostatnio napisał posta o ofiarności Polaków. Ja chciałabym podziękować z całego serca za wszelkie ofiary, złożone na cel misji w Zachodnim Kazachstanie. Przed wyjazdem doświadczyłam tyle dobroci ze strony rodziny, przyjaciół, znajomych jak i nieznajomych, a i po wyjeździe co chwilę spotykam się z wyrazami zaangażowania w tę sprawę.
Ale chciałabym również podzielić się radosnym spostrzeżeniem, że również Kościół w Kazachstanie jest ofiarny! Parafia w Atyrau może praktycznie utrzymać się z własnych składek, a jeszcze przeprowadzane są różne dodatkowe zbiórki, jak np. w nadchodzące dwie niedziele – będziemy zbierać składki na utrzymanie kuchni dla biednych w Aktjubińsku (a to pobliska parafia, oddalona o jedyne 600 km;). Niedawno czytaliśmy Ewangelię o ubogiej wdowie – dzielić się ze swego niedostatku, to sztuka! Zaczęłam od mniej przyjemnych spraw, a zakończę tym optymistycznym akcentem! Na następny raz obiecuję więcej zdjęć! :)

Dobrej nocy! Z Bogiem!
Magda

Brak komentarzy: