2.08.2011

To był hard core...

W piątek z samego rana, czyli tutejszym zwyczajem koło południa, ruszyliśmy z Agatą na północ. Najpierw matatu z Mitunguu do Nkubu, później z Nkubu do Meru. Tam chciałem załatwić kilka spraw, między innymi wypłacić parę groszy z bankomatu, bo zasoby w portfelu już się kończyły.
Banków w Meru jest już sporo, więc długo nie trzeba było szukać i wszystko byłoby OK., gdyby nie to, że bankomat zaczął zadawać dziwne pytania, a następnie pożarł moją kartę. Wiele nie myśląc, zrobiłem w banku dużo hałasu, bo okazało się, że bank nie zwraca kart wydanych przez inne banki. Trwało to wszystko dobrą godzinę, ale udało mi się odzyskać kartę i pomyślnie wyjąć szylingi ze ściany.
Matatu do Tiganii złapaliśmy szybko, ale nie zmienia to faktu, że na miejsce dotarliśmy już po 17, a chcieliśmy tego dnia odwiedzić jeszcze kilkoro naszych dzieci. Nikt nie był świadomy, że przybywam z planem odwiedzenia wszystkich domów, ale Stephen, który miał gościć nas ponownie, powiedział, że będzie ciężko, ale damy radę!
Wystarczył jeden telefon, by zawołać dwie taksówki motory i już po chwili ruszyliśmy w drogę. Co prawda dystans nie był daleki, bo zaledwie trzy lub cztery kilometry, ale w tej sytuacji każda minuta była na wagę złota.
Tego dnia udało nam się odwiedzić siedem rodzin, które mieszkają niedaleko siebie. Ostatnie domy wizytowaliśmy już po zachodzie słońca, więc Stephen zarządził powrót do domu.
Tego dnia długo jeszcze rozmawialiśmy obmyślając plan działania na dzień następny, bo zapukanie do ponad trzydziestu domostw rozsianych po okolicy, to spore wyzwanie. Chciałem też zorganizować wspólne spotkanie wszystkich naszych dzieci przy pełnym talerzu, ale tym obiecała się zająć żona Stephena - Susan.
Następnego dnia już po 8 rano wyruszyliśmy z domu. Lepianka po lepiance odwiedzaliśmy kolejne rodziny, a ja czułem się jak ksiądz chodzący z kolędą. Wszystko było zaplanowane, więc każdy wiedział co ma robić. Agata robiła wywiad środowiskowy i notowała wszystko skrzętnie, ja robiłem zdjęcia, a Stephen planował, kogo odwiedzimy w następnej kolejności.
Żar lał się z nieba, a ja coraz bardziej odczuwałem słoneczną siłę na swojej twarzy. Tempa jednak nie zwalnialiśmy, nawet obiad był w drodze, bo kupiliśmy „sodę” czyli colę, ciastka i konsumowaliśmy przemierzając kolejne kilometry.
Dotarcie do niektórych domów sprawiało problem szczególnie Agacie, bo nie miała odpowiedniego obuwia do wspinania się po górach. Dla mnie to była czysta przyjemność, jako że nie miałem jeszcze okazji w tym roku wyruszyć na górskie szlaki.
Widoki były przepiękne, bo teren po którym się poruszaliśmy, to podnóże pasma górskiego Nyembene. Z domu kilku rodzin widać było sawannę i tereny plemienne Isiolo. Gdyby nie to, że obowiązki wzywały, to pewnie ruszyłbym na sam szczyt Nyembene, ale przecież dzieci gromadziły się już na wspólną kolację.
W menu znalazło się „coś”, czyli trochę mięsa z warzywami w ryżu, a na popitkę rozrobiony syrop o smaku mango, normalnie palce lizać. Niestety, nie wszystkie dzieci dotarły, bo kiedy odwiedzaliśmy domy, w niektórych gospodarstwach nikogo nie było, albo dzieci gdzieś się ulotniły.
Kolacja trwała do zachodu słońca, było mnóstwo radości, a mnie bardzo ucieszyło, że mogłem z nimi spędzić trochę czasu. Nie wiem, czy z powodu słońca, które spaliło moją twarz, ale dzieci nazwały mnie „nasz czarny mzungu”.
Dzieci pod opieką wróciły do domów, a my ponownie jednym telefonem wezwaliśmy matatu motory i wróciliśmy do domu. Tego dnia nie miałem już siły na nic, ale Stephen powiedział, że przeszliśmy ponad 20km, a drugie tyle pokonaliśmy motorami. Do tego dołożyć trzeba wykańczające słońce i spotkanie z setkami ludzi, więc nic dziwnego, że zasnąłem koło 22.
Na niedzielę plan był taki, że z samego rana odwiedzamy ostatnie kilka rodzin, których nie udało nam się zastać w domach i jedziemy prosto na Mszę, która zaczyna się o 10. Motory czekały już na nas przy bramie, więc bez zbędnego gadania wsiedliśmy i ruszyliśmy znowu w drogę.
 Wydawało się, że te kilka domów odwiedzimy szybko i sprawnie, ale zeszło się nam jakieś trzy godziny, więc na Mszę dotarliśmy z dwugodzinnym poślizgiem. Miałem jednak wrażenie, że dużo nie straciliśmy, bo kazanie dopiero się zaczynało, a Msza skończyła się o 14.
Po Mszy zjedliśmy obiad i wyruszyliśmy w drogę powrotną do Mutunguu. Tym razem bez żadnych komplikacji i nadmiernego oczekiwania na matatu, o zmierzchu dotarliśmy do domu, kompletnie wyczerpani, ale ze świadomością, że odwaliliśmy w te trzy dni kawał dobrej roboty.

Brak komentarzy: