3.08.2011

Nasze dzieci ze slumsu

Dokładnie za tydzień będę już w drodze powrotnej do Polski, a tu wciąż tyle spraw do załatwienia. Wczoraj rozpoczęliśmy więc odwiedziny tych rodzin, które mamy najbliżej, czyli te mieszkające w slumsie w Mitunguu.
Wydawało się, że to co najbliżej, będzie najłatwiejsze, ale i tym razem się pomyliłem. O slumsie, skąd się wziął i kto tu żyje, pisałem już w poście o Mitunguu, dlatego nie będę się powtarzał. Dodam tylko, że większość mieszkańców Koromone (tak tutaj nazywają ten slums) to ludność napływowa.
Pociąga to za sobą pewne konsekwencje, ponieważ ludzi nie z tego klanu i nie z tego plemienia, nic tu nie trzyma. Dziś mieszkają tu, a jutro przenoszą się zupełnie gdzie indziej i ślad po nich ginie. Nie wiążą ich również żadne więzi sąsiedzkie, każdy żyje po swojemu i nie zwraca uwagi na tragedię jaka często rozgrywaj się za ścianą.
W okolicach Tiganii, gdzie mieszka większość naszych dzieci od ks. Francisa, klan trzyma się razem i nawet jeśli rodzice umrą, to sąsiedzi opiekują się osieroconymi dziećmi. Tu w slumsie w Mitunguu takie sieroty stają się dziećmi ulicy, bo nikt się nimi na pewno nie zaopiekuje.
Jedyną alternatywą i szansą dla tych dzieci jest sierociniec w Matetu. Nie, jak zrozumiałem wcześniej, najlepsza dziesiątka przedszkolaków, tylko właśnie nasza dziesiątka dzieci ma trafić tam. Pewnie nie wszystkich uda się przenieść od września, ale od nowego roku szkolnego, czyli od stycznia wszystkie dzieci powinny już tam się znaleźć.
Kiedy Father wyjaśnił mi to, od razu kamień spadł mi z serca, bo to oznacza koniec wielu problemów.
A tych jest tutaj nie mało. Pisałem już, że matka Kellego jest alkoholiczką i w czasie odwiedzin nie bardzo można było się z nią porozumieć. Wczoraj odwiedziliśmy ją ponownie i na szczęście była w lepszej formie, dlatego nawet z nami chwilę porozmawiała.
Odwiedziliśmy również Bosco, któremu wręczyłem list od sponsorów, a Agata przetłumaczyło go na kimeru, oraz Joan, której rodziców nie było w domu i nie wiadomo było, gdzie są i kiedy wrócą. Agata oczywiście wszystko skrzętnie notowała, bym mógł zabrać komplet informacji ze sobą do Polski.
Najbardziej poruszyły mnie odwiedziny u Agnes i Caroline. Mama dziewczynek nie żyje i teoretycznie opiekuje się nimi ojciec, ale jest on alkoholikiem i kompletnie się nimi nie zajmuje. Agnes musi się więc opiekować młodszym rodzeństwem. Śpią na betonie, na workach po ryżu, a co kolwiek uda im się zdobyć, ojciec sprzedaje by mieć pieniądze na alkohol.
Fr. Francis wyjaśnił mi po powrocie, że prawo jest tutaj bardzo skomplikowane i tak po prostu nie można zabrać dzieci z domu. Nie ma czegoś takiego jak opieka społeczna, która dba o dobro dzieci. Ci najmłodsi często sami o siebie muszą zadbać.
Rodzina ta jest z innego plemienia, więc to dodatkowo wydłuża wszystkie formalności, które trzeba załatwić, ale podobno już na dniach mają być gotowe wszystkie dokumenty potrzebne do wyrwania dzieci z tej patologii i umieszczenia w sierocińcu w Matetu.
Po drodze do domu chcieliśmy jeszcze odwiedzić Mastera, ale sąsiedzi powiedzieli, że matka z chłopcem wyjechali gdzieś, oczywiście nie wiadomo gdzie. Mimo wszystko dziś rano Master zjawił się w parafii, jakby nigdy nic. Ale jego domu jeszcze nie odwiedziliśmy.
Z samego rana przybiegła również Agnes. Najpierw daliśmy jej jeść, później wykąpaliśmy i przebraliśmy, bo była naprawdę w kiepskim stanie. Później podarowałem jej jeszcze małą laleczkę i dziewczynka wreszcie się uśmiechnęła.
Wizyty Mastera i Agnes nie były przypadkowe, bowiem zapraszaliśmy wczoraj dzieci, by przyszły dziś i stworzyły arcydzieła dla swoich sponsorów. Przyszła również Joan, Caroline, Bosco i Kelly. Było mnóstwo radości i płacz również, bo a to ktoś kogoś szturchnął, a to zabrał kredkę…
Było to naprawdę miłe przedpołudnie i dobrze było zobaczyć nasze dzieciaki radosne i beztroskie…

Brak komentarzy: