4.11.2008

Przygodę z Kazachstanem czas zacząć!


Привет !

No więc dotarłem i ja! Ku mojemu zdziwieniu i radości podróż samolotem przeżyłem (a zaklinałem się kiedyś,że nigdy w życiu nie wsiądę do maszyny, która unosi się nad ziemią wyżej niż kolejka w lunaparku). A tu proszę - niespodzianka - spodobało mi się i aż nie mogę się doczekać powtórki z rozrywki.
Generalnie wszystko poszło gładko, oprócz małej wpadki na lotnisku w Atyrau (cóż, po całym dniu podróży, w dodatku o 5 nad ranem, człowiek już zupełnie nie kontaktuje i jakaś mała - aczkolwiek niezwykle ważna jak się okazuje - karteczka, mogła się gdzieś zapodziać), ale lepiej nie opowiadać szczegółów, bo przez chwilę było naprawdę nieciekawie, najważniejsze że w porę zjawił się ksiądz biskup Janusz i sprawę załatwił (a jak to poczynił niech pozostanie naszą słodką tajemnicą).

Następny dzień był dla mnie szokiem i swego rodzaju „wstrząsem cywilizacyjnym ”, bowiem Jowita i Justyna zabrały mnie na wycieczką krajoznawczą po Atyrau, które w rzeczywistości wygląda trochę inaczej niż to miasto ze szklanymi domami jakie sobie przyśniłem. Ale nic to. Drzewo na środku asfaltowej drogi zrobiło oczywiście na mnie wrażenie (nie wiem czy podziwiać u miejscowych architektów i inżynierów kreatywność, poczucie humoru czy też miłość do przyrody, pewne jest jednak, jak słusznie zauważyła Justyna, że drzewa widocznie są tutaj cenne),ale nietęgą minę miałem jeszcze bardziej, kiedy zobaczyłem na własne oczy ten ruch na ulicy, o którym już słyszałem tyle od Kasi i Natalii. Zbyt wielu świateł , znaków drogowych, pasów itp. w Atyrau nie uświadczysz. Nie wiem czy mają tu w ogóle jakieś przepisy drogowe, może tylko jeden: „kto pierwszy, ten lepszy”.
Wielki szacun dla tych, którzy przez jezdnię potrafią przejść bez uszczerbku na zdrowiu, tudzież psychice. Przez cały rok w Polsce nie słyszałem tylu klaksonów co tutaj w ciągu jednego dnia. Ale póki co żyję, więc nie ma powodów do narzekania.
Dziewczyny zabrały mnie na chwilę do Azji (*), gdzie podziwialiśmy muzułmańską szkołę (która zresztą okazała się być Domem Kultury) i mundurki wracającej do domu młodzieży (choć jeszcze większe wrażenie robią fikuśne kokardy jakie na włosach noszą małe dziewczynki i zuniformizowane czepki sprzedawczyń na bazarze).
Nasz rekonesans zwieńczyło przejście przez Plac Zwycięstwa (**) i wizyta w supermarkecie (płaci się tu tengmi, naprawdę fajne banknoty, kolorowe, pstrokate, w dodatku produkowane w polskiej mennicy).
Atyrau, to na pierwszy rzut oka miasto jak każde inne. Widać, że są dzielnice biedniejsze i te bardziej reprezentatywne. Jak słusznie zauważyły dziewczyny, charakterystyczne są rury z gazem, umieszczane wysoko nad ziemią, tworzące misterne wręcz konstrukcje. Generalnie mam wrażenie, że Atyrau to wielki plac budowy.

Wieczorem mogłem uczestniczyć w pierwszej Eucharystii po rosyjsku, z której wprawdzie niewiele zrozumiałem ,ale była ona dla mnie ważnym przeżyciem, gdyż zobaczyłem tutaj Żywy Kościół, wprawdzie nieliczny wciąż, a jednak Kościół, który niejedno już przeszedł. Przykuł moją uwagę witraż z wyobrażeniem „babuszek”- kobiet,

które w czasach komunizmu, gdy nie było tu kapłanów, przekazywały wiarę, strzegły jej, prowadziły w domach modlitwy i odprowadzały zmarłych na cmentarz. To dzięki takim osobom jak one, przetrwała tu wiara katolicka i mógł się odrodzić Kościół. Z jedną z nich we Wszystkich Świętych i w Dzień Zaduszny odwiedziliśmy cmentarz w Atyrau. Jest to cmentarz „zbiorczy”, dla wszystkich religii oprócz islamu. Na wszystkich grobach (ogrodzonych żelaznymi kratami) widnieją portrety. W większości są to groby prawosławnych, więc w tych dniach nie ma takich tłumów jak u nas w Polsce. A już z pewnością nie ma tu pokazów zniczy i konkursów na największą wiązankę. Tym bardziej było to dla mnie dojmujące doświadczenie.

We wtorek będę już w Chromtau, więc te kilka dni w Atyrau były mi bardzo potrzebne, trochę już bowiem poznałem tutejszą mentalność i kulturę, a właściwie mieszankę kulturową. Można by powiedzieć, że tutaj dopiero widać cały Kościół, jego powszechność, otwartość i różnorodność! Są tu bowiem Rosjanie, Kazachowie, Polacy, Koreańczycy, Amerykanie, Włosi .... Potrzeba jednak dużo modlitwy za ten Kościół, więc różańce w ręce!

Ks. biskup Janusz i ks. Piotr robią tu kawał dobrej roboty, podobnie zresztą jak siostry Elżbietanki no i oczywiście Jowita z Justyną, które właśnie w tym tygodniu zaczynają prowadzić lekcje angielskiego, teraz więc pilnie się do nich przygotowywują. Ja natomiast muszę się żegnać z tym miejscem, więc następnym razem napiszę już z Chromtau.

Pozdrawiam
Przemek

* ponoć Ural jest granicą między dwoma kontynentami, ale według mnie to tylko ściema (Keine grenzen!)
** Oczywiście chodzi o zwycięstwo z 1945 r., które zakończyło wojnę, trwającą - przynajmniej według projektantów placu - od 1941 r. (sic!)

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

To dobrze, że podróż miała happy end. Gratulacje Przemku z pokonania siebie, swych słabości, to doda Ci mocy i wiarę :) Czegoś nie rozumiem... W Atyrau zostaną dziewczęta, a Przemem wyrusza na 'placówkę' do Chromtau ??

diakoniamisyjna@gmail.com pisze...

Tak - dokładnie tak - Przemek bedzie pracował w Chromtau a dziewczyny w Atyrau

Anonimowy pisze...

Przemku masz moją modlitwę