13.04.2016

Raport z Kenii cz.II

„Nie pisałem już od trzech tygodni, więc nawet nie wiem od czego zacząć. Zacznę więc może od początku.

Po 20 - godzinnej podróży w niezbyt komfortowych warunkach udało mi się dojechać do Amakuriat w nocy z Wielkiej Środy na Wielki Czwartek. Miejscowość ta położona jest w hrabstwie West Pokot, jednym ze słabiej rozwiniętych regionów Kenii, na zachodzie graniczącym z Ugandą. Okolica zamieszkana jest przez pasterskie plemię Pokot, które nie ma wyczucia jeśli chodzi o granicę i część wiosek znajduje się na terenie Ugandy, a wielu członków plemienia ma podwójne dokumenty. Głównym zajęciem Pokot jest wypasanie kóz, krów, wielbłądów itp. Ich życie jest tak silnie złączone ze zwierzętami, że podczas mszy świętej, gdy kościół jest wypełniony ludźmi, w powietrzu unosi się woń krów i kóz. Kolejnym zajęciem, którego w znacznej mierze nauczyli misjonarze jest uprawa ziemi. Obszary górskiej sawanny, w porze deszczowej, stwarzają ku temu dobre warunki.



Parafia Amakuriat, prowadzona jest przez wspólnoty misjonarzy i misjonarek kombonianek. Obejmuje ona najtrudniej dostępną pod względem logistycznym, wysuniętą na północ część hrabstwa. Są to nadal tereny pierwszej ewangelizacji, gdzie w niektórych wioskach rozpoczyna się dopiero etap katechumenatu. Sama parafia ma wielkość niewielkiej diecezji, a na trzech kapłanów przypada na chwilę obecną ponad 60 kaplic i dwa większe kościoły. Poza tym misjonarze wspierają finansowo wiele szkół w całym regionie.


Po dotarciu na miejsce zostałem przywitany przez wspólnotę, w której obecnie jest o. Maciek, dzięki któremu 3 lata temu poznałem Świeckich Misjonarzy Kombonianów. To był już mój trzeci pobyt w Amakuriat (odwiedziłem tą misję już dwukrotnie w ostatnich dwóch latach), więc czułem się już trochę jak w domu. Liturgię Wielkiego Czwartku przeżyłem w kościele parafialnym, natomiast Wielki Piątek i Wielką Sobotę przeżyłem w liceum dla chłopaków, w którym uczy się troje uczestników zeszłorocznej oazy I stopnia. Dzięki temu, że liturgia sprawowana była w języku angielskim (a nie kiswahili albo Pokot), miałem możliwość czynnego włączenia się w przygotowania.


Kolejne dwa tygodnie, a właściwie cały mój pobyt w Amakuriat był związany z dwoma podstawowymi zajęciami. Pierwsze to prowadzenie spotkań dla grupy oazowej, na którą składali się uczestnicy rekolekcji, a także nowe osoby pragnące dołączyć do oazy. Drugie to planowanie i nadzorowanie prac, w celu zabezpieczenia osuwiska, które w nadchodzącej porze deszczowej może zagrozić zabudowaniom misji. Współpracuję przy tym z bratem kombonianinem odpowiedzialnym za wszelkie roboty, a także, na odległość, z Klaudią, doktorantką AGH, która wspiera mnie merytorycznie. W wolnym czasie starałem się włączyć w inny sposób w życie parafii lub po prostu poprzez liczne rozmowy lepiej poznawać kulturę i język.


W Kenii czasem trudno jest działać szybko, umawiać się na konkretną godzinę, czy planować wiele rzeczy na jeden dzień. Dobrym przykładem może być jedna z niedziel, podczas której pojechałem z o. Juniorem, proboszczem parafii, do jednej z kaplic. Na mszy świętej mieli się zebrać również katechumeni (ponad 50) z sąsiednich wiosek. Planowo liturgia miała się rozpocząć o 10. Około południa zebrała się większość, więc około kwadrans po dwunastej rozpoczęła się msza. Pomimo chrztu, msza trwała nie dłużej niż 3 godziny + 1 godzina na ogłoszenia. Potem posiłek w jednym z domów katechistów i powrót na misję landcruiserem pick up’em, na którego weszło jakimś cudem ponad 35 osób. Z powrotem byliśmy dopiero po 17. Podobnych przykładów mógłbym znaleźć jeszcze wiele.


W ostatnich dniach mojego pobytu miałem możliwość spotkania nie tylko chłopaków, ale także Claudii, która wróciła z odległego liceum na wiosenne wakacje. Taką okazję wykorzystał również o. Maciek, proponując nam 2-3 dniową ewangelizację w górskich wioskach. Następnego ranka, razem z Claudią, Sixto i paroma nowymi osobami pojechaliśmy do osady Katunatai. Znajduje się tam małe przedszkole a zarazem kaplica „pod drzewem”. W planach jest budowa permanentnej kaplicy, co powoli się urzeczywistnia, gdyż wojownicy wykarczowali parę kilometrów drogi, by mógł tam dojechać samochód. Niedługo będzie też można zacząć myśleć o katechumenacie. Widać było po reakcjach zebranych ludzi, że katecheza o. Maćka, a także świadectwa Sixto i Claudii były poruszające, aczkolwiek sam niewiele zrozumiałem, bo nikt mi nie tłumaczył wszystkiego z języka Pokot. Ja z kolei zacząłem uczyć dzieci znaku krzyża. Wieczorem ludzie z całej okolicy zebrali się, by oglądać wyświetlany na rzutniku jedyny film przetłumaczony na język Pokot – „Jezus”, na podstawie ewangelii wg św. Łukasza. W takich miejscach jak to, jest to bardzo silne i ważne narzędzie ewangelizacji. Widzowie bardzo żywo reagowali na sceny z filmu, np. w momencie gdy Jezus kogoś uzdrowił zaczynali klaskać. Na noc wróciliśmy do naszej „bazy” w Lengorok.


Następnego dnia wyruszyliśmy pieszo do położonej wysoko w górach wioski Porömpur. Dojście na miejsce zajęło nam ponad trzy godziny. W międzyczasie mieliśmy okazję szczotkowania zębów za pomocą gałązek rośliny, która posiada w sobie lecznicze soki(zdjęcie). Po dotarciu na miejsce zostaliśmy poczęstowani herbatą z mlekiem, a także bardzo smacznymi smażonymi termitami, które mógłbym jeść garściami. Następnie o. Maciek odprawił mszę świętą. Był też również czas na nasze świadectwa i podzielenie ewangelią. W wolnym czasie, w ramach poznawana kultury, uczyłem się strzelać z łuku. Pomimo niewielkich postępów, daleko mi jeszcze do upolowania sarny z odległości kilkudziesięciu metrów. 

 

 To co mnie najbardziej poruszyło w tym miejscu, to widok na rozległe, ale trudno dostępne obszary górskie, do których jeszcze nie dotarła ewangelia, i do których prędko pewnie nie dotrze. Pomimo deszczu, udało nam się wrócić do Lengorok na wieczór. Zostaliśmy zaproszeni przez Paula, bardzo dobrego człowieka i parafianina do siebie na kolację. Okazało się, że wyprawił na naszą cześć ucztę, zabijając jedną ze swoich kóz (co się w Pokot bardzo rzadko zdarza). Przy okazji otrzymałem od jednego z szefów wioski plemienne imiona: Aparengan Prechon Chemanang. Jest to normalny zwyczaj i każdy z pracujących tu misjonarzy posiada również lokalne imię. Kolejną noc spędziliśmy znowu w Lengorok, śpiąc w tej samej chatce. Kiedy szykowaliśmy się do powrotu, Paul zaprosił nas na śniadanie, podczas którego głównym daniem była oczywiście koza, której nie udało nam się dokończyć zeszłego wieczoru. Około południa udało się nam w końcu wrócić do Amakuriat.


Następnego dnia (w ostatnią sobotę), wraz z kilkoma autobusami/ciężarówkami pełnymi parafian pojechaliśmy do Lodwar (plemię Turkana) na wstąpienie do diakonatu członka wspólnoty w Amakuriat, który posługuje tu w ramach swojej formacji. Podróż miała zająć nie więcej niż 10 godzin, ale ze względu na to, że wszystkie autobusy utknęły na dnie wyschniętej rzeki okresowej, podróż przeciągnęła się do 15 godzin, do czego nikt nie był przygotowany. Ze względu na wrogość plemion Pokot i Turkana, pomiędzy którymi toczą się od czasu do czasu walki, otrzymaliśmy ochronę policji na czas odkopywania autobusów. Ostatecznie dojechaliśmy na miejsce i cały następny dzień świętowaliśmy razem z Benjaminem. W poniedziałek, wspólnoty z dwóch obecnie istniejących parafii komboniańskich pracujących wśród Pokot zorganizowały wyjazd nad jezioro Turkana, na który ja również zostałem zaproszony. Był to dla mnie czas odpoczynku i integracji z pracującymi w regionie misjonarzami.


Dzisiaj (w środę) wracamy z powrotem do Pokot. Ja się przepakowuję, czekam na busa i w piątek po południu powinienem już być w Nairobi, gdzie zacznę kolejny etap mojego pobytu.”

Pozdrawiam,

Piotrek

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Super relacja, czekam na następne :)