W zamiarze miałam pierwszą relację z Atyrau w Kazachstanie napisać po jakimś bliżej nieokreślonym czasie, po tygodniu, po dwóch, kiedy już coś tu przeżyję, czegoś doświadczę, coś/kogoś poznam. Tymczasem dziś mija trzeci dzień, odkąd przybyłam nad rzekę Ural, uchodzącą do Morza Kaspijskiego, i już czuję przynaglenie, by nie pozostawić tego dnia bez echa w blogowym eterze diakonii misyjnej. Zwłaszcza, że dziś szczególna dla nas uroczystość – Niedziela Misyjna.
Zanim przejdę do rzeczy, muszę w kilku słowach opisać podróż, która swym początkiem sięga do środowej nowenny w boreckim sanktuarium w mojej rodzinnej parafii, w czasie której księża niespodziewanie wywołali mnie na środek i udzielili misyjnego błogosławieństwa. Wieczorem rodzice z Michałem, najmłodszym braciszkiem, zawieźli mnie do Poznania. Kilka impresji z podróży do Atyrau:
• Wyruszyłam busem z Poznania do Berlina. „Czwarta nad ranem” – tkwi w tym coś głębokiego. Chyba o tej porze patrzy się na wszystko inaczej. Miałam moment olśnienia, przypływ „wiedzy”, przekonania, że oto – dosłownie – zostawiam wszystko za sobą. Przede mną NOWE – nieznane i odległe, ale jednak OCZEKIWANE z radością i pewnością wiary, że tam właśnie jestem posłana.
• Drugi moment niesamowity – podróż samolotem nad stepem pod osłoną nocy. Gdy udawało mi się nie przysypiać ze zmęczenia 20-godzinną podróżą, podziwiałam tu delikatny blask gwiazd, tu znów jakby spowite mgłą liche światełka, rozsianych na stepie, miejscowości. Wiem, że może ktoś zgani mnie za zbyt wzniosłe, literackie słowa, ale co mi tam – próbowałam opisać moje wrażenia.
• I jeszcze trzeci moment – na lotnisku w Atyrau, w dosłownym znaczeniu tego słowa, zeszliśmy na ziemię. Przy samolocie pojawili się ludzie w mundurach (ronda ich czapek były zdecydowanie większych rozmiarów niż potrzeba…:), a zanim dotarło się do bagażu, wszyscy obcokrajowcy musieli wypełnić takie karty migracyjne (określić cel wizyty i kto zaprosił) i przejść wnikliwą kontrolę paszportową. Pewnie to ogólnie nic takiego, ale znów ta czwarta nad ranem… No i ksiądz biskup śmiał się, że słusznie przyjechał po mnie na ostatnią chwilę, bo wychodziłam z kontroli ostatnia – aaa, tak jakoś nie pchałam się w kolejce… ;)
Ale chciałam pisać o dzisiejszej niedzieli. Otóż parafia atyrauska (jest tu piękny niedawno wybudowany kościół pw. Przemienienia Pańskiego – poprzedni wolontariusze pisali już o Atyrau i w ogóle Kazachstanie sporo, ale może nie wszyscy czytali, a najwyżej się utrwali) tętni życiem! Nie mówię, że poza niedzielami nie tętni, ale właściwie trzon wiernych zjawia się na niedzielnej Eucharystii – czy to w języku angielskim (w sobotnie wieczory), czy to rosyjskim (główna Msza w niedzielę o 11), czy włoskim (w niedzielę o 19). Wśród tygodnia wiele się dzieje, ale mało ze spraw duszpasterskich. Właśnie to jest chyba największym problemem istnienia wspólnoty katolickiej pośród społeczeństwa muzułmańskiego – że nie można otwarcie ewangelizować. Dowiedziałam się tego od sióstr, które prowadzą tutaj Centrum wychowawczo-kulturalne. Jest to ośrodek, który dla tutejszego, w dużej mierze ubogiego, społeczeństwa jest niezwykle atrakcyjny (plac zabaw, sale przedszkolne, salka teatralna i taneczna, tenis stołowy, kafejka, sala językowa) – ale broń Boże jakiemukolwiek dziecku o naszej wierze wspomnieć – można sprowadzić sobie na kark nie wiem czy policję czy jakieś inne służby. Jesteśmy tutaj dla wszystkich ludzi, bez względu na pochodzenie czy wiarę. Jeśli możemy im pomóc, mamy pomagać. Ja na przykład przed przyjazdem tutaj byłam sceptycznie nastawiona do nauki angielskiego, ponieważ wiem, że nie czuję się w tym mocna. Ale kiedy tu przyjechałam i zobaczyłam, jak wielu ludzi na te kursy czeka, że jest to jedyny sposób, bo nawiązać w nimi kontakt, to widzę, że mogę i muszę w ten sposób pomagać, nawet dając ze swego niedostatku. Ambicje schować do kieszeni – mojemu angielskiemu daleko do ideału, oj daleko, ale dla wielu osób nawet taka znajomość może okazać się bardzo pomocna. Miałam pisać o dzisiejszej niedzieli, a tu już prawie północ…
Poznałam dziś Cristinę (Koreankę, nie znającą koreańskiego), która ma 16/17 lat i chodzi do college’u – to taki poziomem odpowiednik chyba naszego liceum. Ma tam angielski i niemiecki i ma kształcić się na tłumacza – widać, że ma talent językowy, bo dobrze mówi po angielsku – ale żali się, że ich nauczyciele od języków wcale nie przychodzą na zajęcia. Dlatego też chce chodzić tutaj na kursy przy parafii.
Co mnie urzekło w dzisiejszej niedzieli? Msza jest o 11. Ksiądz biskup (Janusz Kaleta, pewnie już wspominany na tym blogu, przybył do Atyrau przed dziesięcioma laty – wówczas na miejscu, gdzie obecnie stoją nowoczesne budynki parafialne, nie było nic – ksiądz biskup zamieszkał wtedy w małym mieszkaniu w bloku; był pierwszym kapłanem w Atyrau) otworzył kościół przed 10 i już były dwie „babuszki” przyszły. A niedługo potem zjawiła się Nela, która przywitała mnie, jakby była moją dawno nie widzianą ciocią i bardzo cieszyła się, że nowa „wolonciurka prijechala” z Polski. Ona Polka, tylko nie mówi pa polski. Ale rozumie. Chwała Panu! Nela przyniosła ciasto i poprosiła, szto by nakryć do stołu, bo po mszy przyjdzie kilka osób na herbatkę świętować urodziny Amelii (taka pani pod 70). Policzyliśmy, że trzeba by uszykować dla 11 osób. Amelia z rodziną przyniosła jeszcze kolejne ciasta i torty.
Przed mszą zdążyłam na kawałek różańca i zakochałam się w „Zdrowaś Maryjo” po rosyjsku, kiedy słyszałam „babuszki”, które za mną tę modlitwę odmawiały. Ciarki :) Samo piękno.
Pisałam wcześniej, że wyjeżdżałam z Polski o suchych oczętach… Dziś łezka wzruszenia się pojawiła, kiedy właśnie Nela podczas modlitwy powszechnej poprosiła, by pomodlić się za „naszu wolontariuszku Magdu”. Nie wiem, czy z zaskoczenia, czy już mnie kupili… :) No i po mszy każdy był zaproszony na to świętowanie urodzin Amelii. Ja zatrzymałam się jeszcze z dwoma dziewczynami, które chcą uczyć się niemieckiego (okazało się, że na szczęście jest również zainteresowanie tym pięknym językiem; prócz nich dziś zgłosiło się jeszcze kilka osób), więc wchodzę spóźniona na tę herbatkę, a tam jakieś 20 osób, albo i więcej, już rozsiada się przy stole. Tu kilku Polaków, pracujących przy ropie naftowej (zaraz mnie przygarnęli), tu przyjaciele Amelii, tu najstarsze parafianki – „baby” pochodzenia niemieckiego, tu dzieci, tu ministranci, tu siostry, ksiądz biskup jak ojciec rodziny… A śpiewaliśmy i „Sto lat” i „Alles Gute, viel Glück” i jeszcze coś ładnego chyba po rosyjsku. O taką atmosferę i serdeczność u nas trudno. Może się mylę.
Co jeszcze dziś. Ministranci – kochani chłopcy! Mają ubaw z mojego rosyjskiego (zresztą wcale im się nie dziwię, bo dziś już posunęłam się do rękoczynów, kiedy próbowałam przestrzec Alieka, żeby nie oparzył się gotującą zupą, bo za mocno mi się podgrzała… tak więc: „Madziu, jak się tam dogadujesz pa ruski?”, „ano ręce bolą, ale jakoś idzie!”). Spędzili dziś na terenie parafii większość dnia. Jest jednak druga strona medalu. Smutna prawda o ich domach. Wielu z nich nie jest ochrzczonych. W domu nie mają dobrych wzorców – najczęściej brakuje wzoru ojca. Ja jeszcze ich tak nie poznałam, wiem to od sióstr. Dla większości rodzin tutaj niedziela jest takim dniem, jak u nas sobota – urządza się największe sprzątanie i pranie.
Teraz to już zdecydowanie za bardzo się rozpisałam, jak na pierwszy raz. Później nie będziecie chcieli czytać dalszych postów. Jeszcze całej niedzieli nie opisałam, popołudniu i wieczorem też trochę się działo, ale zostawiam to – trzeba też kiedyś się modlić.
Chciałabym tylko na koniec zamieścić prośbę. W tym tygodniu będą zapisy na angielski i niemiecki – sądząc po dotychczasowym zainteresowaniu oraz tym, jak bardzo atrakcyjne były poprzednie kursy (Jowito, Justyno – dziękuję za podniesienie poprzeczki! Wspominają Was tutaj wszyscy. Kasię i Natalię też pamiętają i pozdrawiają. A Przemku, Sasza [taki kochany ministrant-pociecha, z którym „igramy na gitarku”] od razu o Ciebie pytał – coś mówił, że „ocień haraszo” – wtedy jeszcze zupełnie niewiele rozumiałam;). W ogóle w pierwszym dniu byłam przerażona, że bez rosyjskiego to z czym do ludzi i jakieś takie miałam myśli, że nie dam rady zbyt szybko się nauczyć. A powoli przekonuję się, że „tolka gawarić” i jakoś pójdzie.
Wpadam dziś z dygresji w dygresję – chyba zbyt „mnoga” myśli w mojej głowie. Miałam dojść w końcu do tej prośby. Dotyczy ona materiałów z angielskiego. Za tydzień zaczynają się kursy. Prawdopodobnie będzie ponad 100 osób. Mam tutaj materiały zostawione przez dziewczyny. Ale nie wszystko mogę powtarzać. Gdyby ktoś miał gotowe materiały, które można przesłać mailem – pojedyncze ćwiczenia, dla dzieci, młodzieży, dorosłych, teksty, testy, ćwiczenia gramatyczne – wszystko może się przydać. Może kolorowanki z wykorzystaniem angielskiego. Wycinanki. Aaa, może być też niemiecki :) Gdyby ktoś chciał w ten sposób wspomóc dzieło misyjne – proszę wysyłać na adres: magdalena.roszak@interia.pl
Przepraszam za nieprzyzwoicie długi post o nieprzyzwoitej godzinie. Ale u Was 22 to spoko. Chyba chciałam za dużo na raz przekazać – stąd te nawiasy w nawiasach i degresje dygresji. Proszę o modlitwę za całą Atyrauską Administraturę! Dobrej nocy! Z Panem Bogiem! Magda
3 komentarze:
No a na mnie narzekali że za długo piszę;)
Nie pisałem też dawno... bo byłem w Polsce (miedzy innymi żeby pożegnać Magdę:o))- ale niedługo jakiś post z Ukrainy. Ciesze sie Magda że już tam jesteś i że się odnajdujesz.
Widzicie - tylko człowiek troszkę przesunie się na wschód i już ma jakieś poetyckie ciągoty.
Ale pieknie - oby tak dalej Magda!
ks. Piotr
ja nadal twierdzę, że to przez te stepy... Mickiewicz tak miał, X. Piotr tak ma i teraz widać Magdzie też się ten klimat udzielił;-)
pozdrawiam
ania
A mówiłem Madziu, że mogę dostarczyć program do nauki rosyjskiego... teraz to już zapewne więcej gawarisz pa ruskamu jazyku niż z tego programu byś się dowiedziała;)
Pozdrawiam w Panu, nie zapominając o modlitwie:)
Piotr
Prześlij komentarz