1.08.2009

Buziole Keniole!


Tak jak Marcin zapowiadał, tak też się stało, w sobotę 25.07 o 1:40 w nocy wylądowałem na lotnisku w Nairobi :) po załatwieniu wizowych formalności i znalezieniu 30 klilogramowej walizy wypchanej kiełbasą, serem żółtym, kiślami i zupkami instant, zostałem przechwycony przez Kasię, Marysię i Fadera Francisa :) Na nocleg pojechaliśmy do x.Wacława, o którym Marcin coś już pewnie napisał na blogu, więc powtarzać się nie będę. Jeszcze przed snem dokarmiłem dziewczyny kanapkami i batonami z polski, a rano zjedliśmy polskie śniadanie. Ja jeszcze nie zdążyłem odzwyczaić się od takiego jedzenia, ale dziewczyny były zachwycone :)
Droga do Mitunguu była długa i trochę męcząca, bo po drodze odwiedzaliśmy jeszcze kilka miejsc. Do misji dojechaliśmy kiedy robiło się ciemno, więc dosyć szybko polegliśmy.
W niedzielę pojechaliśmy na Mszę z Fr. Patrykiem w miejsce oddalone o 3km od misji. Tamtejsza kaplica to taki barak - puszka (szkielet drewniany, a do niego poprzybijane trochę blach). Jako że to był podobno pierwszy tak ciepły dzień, to mieliśmy problem z wytrwaniem nawet na tak krótkiej Mszy, która trwała niewiele ponad dwie godziny:)

Dzieciaki tańczyły w procesjach, głośno śpiewały, Fr. miał płomienne kazanie, a my na koniec zaprosiliśmy na poniedziałkowe spotkanie.
Po południu mieliśmy sporo czasu dla siebie, wybraliśmy się wtedy na krótki spacer, porzucaliśmy frisbi, przygotowaliśmy poniedziałkowe spotkanie, a wieczorem siedliśmy do kolacji całą rodziną: Fadery, Diakon, Włosi, Australijka Niki i jeszcze jakieś dobre duchy domu. Było dużo radości, a ja poczułem się już jak w domu :)
W poniedziałek nasz dom zaczął się wyludniać. Niki już wyjechała, we wtorek mieli wyjechać Włosi... postanowiliśmy więc pożegnać Ich uroczystą kolacją. Pojechaliśmy więc z Fr. Patrykiem do Nkubu (czytaj: do asfaltu) na większe zakupy. Część rzeczy kupiliśmy w "markecie", Fr. postawił nam lody, zabrał zakupy samochodem i pojechał dalej załatwiać różne sprawy, a my udaliśmy się na targ po owoce i warzywa. Do domu wróciliśmy matatu. Ja jechałem tym wynalazkiem pierwszy raz, więc miałem chrzest bojowy!!! To, że muzyka była głośna, to nic. To że ścisk, da się wytrzymać, ale kiedy w pewnym momencie rozpędziliśmy się tak, że ten pojazd mało się nie rozleciał, to miałem już duszę na ramieniu!!! Zastanawiałem się tylko jak on może jeździć bez miski olejowej, bo przecież na takiej drodze i przy takich prędkościach, to na pierwszch 100 metrach ona musiała odpaść!!!

Po powrocie mieliśmy spotkanie. Było nas wszystkich 15 osób, w tym 3 nowe, nie licząc mnie :) mówiliśmy o Królestwie Bożym i o zaufaniu. Dużo radości wszystkim sprawiło praktyczne uczenie się zaufania, skacząc na nosze zrobione z rąk pozostałych osób. Panowie, których była większość, byli zdecydowanie bardziej odważni i chętni do sprawdzenia się :)
Sporo czasu zajęło nam później przygotowanie kolacji pożegnalnej dla Włochów, ale czas szybko mijał i robota się paliła w rękach, bo mieliśmy przy tym duuuuuużo zabawy. Siostrom, z których kuchni korzystaliśmy, nasz nastrój się udzielił, więc na wesoło weszliśmy w kolację. Było wesoło i rodzinnie, ale wszystko co dobre, szybko się kończy. Dziś tj. we wtorek, Antonio i Ticiana wyjechali i zrobiło się baaaaaaaardzo pusto.

My natomiast pojechaliśmy odwiedzić Ks. Stanisława w Materi. Dojechaliśmy tam matatu, siedząc pomiędzy jakimiś workami i robiąc za atrakcję wśród tubylców naszą rozmową :) Ksiądza zastaliśmy w kuchni, w trakcie przygotowywania obiadu, tj. placków ziemniaczanych. Rozmowa nasza skupiła się na sytuacji Kościoła w Kenii, sytuacji misjonarzy, a także problemów na jakie napotykają.
Dla nas wszystkich było to owocne spotkanie i na wiele spraw pozwoliło spojrzeć z innej perspektywy.
W Kenii na wszystko trzeba patrzyć inaczej niż w Europie... To piękny kraj, zresztą troszkę przypomina Polskę pod względem geograficznym. Są tu góry, jeziora, ocean. Droga (asfalt) w krainie Meru trochę przypomina drogi w polskich górach - podobnie wznosi się i opada, wije pomiędzy wzniesieniami, no i chyba podobnie dziurawa jest :D
Jest też wiele różnic, zresztą Marcin już o tym pisał - czas płynie tu zupełnie inaczej, nikt się nie śpieszy, nikt się nie spóźnia, a przynajmniej nie czuje się spóźniony :D Nie każdy może sobie pozwolić na telewizor, a tym bardziej komputer, więc życie toczy się przy drogach, zakratowanych sklepach, w matatu :D
Jest tu bardzo duże bezrobocie, na poziomie 65%, korupcja szerzy się wszędzie. Standardowa rodzina ma koło 5 dzieci, ale są i takie, które mają ich nawet 10. Nawet jeśli mają oni kawałek farmy, to zbiory starczają na ok 2 miesiące, a zbierają 2 razy w roku.
Dużo jest biedy, ale jak to określił x.Stanisław, jest to w większości bieda zawiniona. Bardzo dużym problemem jest alkoholizm, zresztą na podobej zasadzie jak w Polsce - nie radzę sobie z problemami, nie umiem utrzymać rodziny, to kradnę i piję! Pijanego nikt nie będzie pytał dlaczego nie umie utrzymać rodziny! Kobieta po ślubie przychodzi do domu męża, więc nawet nie próbuje protestować, bo mąż ją wyrzuci, a wtedy jeszcze bardziej ucierpią na tym dzieci, które zostaną z ojcem. Na porządku dziennym jest też zdrada, a co za tym idzie rozprzestrzenianie się AIDS.
Kościół jak widać nie ma tu prostego zadania, zwłaszcza że chrześcijanie stanowią zaledwie ok 20% społeczeństwa. Z północy napierają dosyć mocno muzułmanie, jak grzyby po deszczu wyrastają różne kościoły protestanckie, oraz sekty, jeszcze mocno zakorzenione są w narodzie kenijskim wierzenia ludowe. To wszystko sprawia, że ludzie mają straszny bałagan w głowach i idą tam gdzie coś więcej im zaproponują.
Mi osobiście bardzo podoba się podejście Fr. Francisa, który próbuje wychowywać swoich parafian, a nie tylko dawać im coś gotowego na tacy. Po wielu latach nieudanych prób, jest już prawie gotowy kościół z prawdziwego zdarzenia (taki w stylu franciszkańskim, chyba największy i najładniejszy w okolicy), który budowany jest z pomocą parafian.

Z kilkorgiem z nich (mam na myśli wspomnianych parafian) jesteśmy już zaprzyjaźnieni i są to na prawdę wspaniali ludzie. Ci bardziej zaangażowani w życie parafii, to zazwyczaj członkowie Small Christian Communities (Małych Wspólnot Chrześcijanskich). Są to wspólnoty troszkę podobne do Domowego Kościoła, ale nie muszą do nich należeć całe małżeństwa, tylko przynajmniej 3 osoby z rodziny.
Dziś tj. w czwartek poznaliśmy tutejszą wspólnotę SChC, a stało się to tak: Felix, zaprzyjaźniony chłopak z sąsiedztwa, który przychodzi na nasze spotkania, zaprosił nas na Mszę, która miała się odbyć w jego domu z okazji tego, że wstępuje do seminarium i niedługo wyjeżdża z Mitunguu. Zapakowawszy do samochodu gitarę, prezenty, zestaw małego księdza, razem z Fr. Patrykiem i Diakonem podjechaliśmy pod dom Felixa. Okazało się wtedy, że jest to jednocześnie Msza Małej Wspólnoty Chrześcijanskiej p.w. Bożego Miłosierdzia. Fr. Patryk miał standardowo płomienne kazanie, później życzenia, prezenty, jeszcze z pięć kazań, my zaśpiewaliśmy Felixowi "Jezusa ratownika" i zaprosiliśmy wszystkich na nasze spotkanie. W rewanżu lider SChC zaprosił nas do ich wspólnoty, no i w taki sposób zostaliśmy członkami Kościoła Kenijskiego :)

Przed południem, jako że mieliśmy trochę czasu wolnego, zrobiliśmy burzę mózgów i stworzyliśmy sobie listę rzeczy (a nawet grafik), które moglibyśmy zrobić w Misji. Wieczorem przedyskutowaliśmy nasze pomysły z Fr. Francisem i od wtorku mamy zacząć spędzać więcej czasu z dzieciakami w ramach akcji "zima w mieście", bo właśnie zaczynają się wakacje i wreszcie dzieciaki nie będą siedziały w szkole od 8 rano do 8 wieczorem.

Wczoraj, tj. w środę, mieliśmy wycieczkę i to dosyć daleką, bo na półkulę północną :) Kolega Fr. Francisa, Fr. James zabrał nas na wycieczkę do fabryki herbaty. Oglądaliśmy całą linię produkcyjną i piliśmy świeżą herbatkę, która jeszcze 2 dni wcześniej rosła sobie na krzaczku :) Odwiedziliśmy również parafię Fr. Jamesa, szkołę dla dziewcząt (jedną z lepszych w okolicy). Na koniec odwiedziliśmy rodzinę opiekującą się chorym staruszkiem. Bardzo biedna to była rodzina, dlatego byliśmy (i dalej jesteśmy) w szoku, kiedy kobieta złapała kurę i ją nam podarowała... No i tak z żywą kurą w bagażniku wróciliśmy do domu. Dla ciekawskich, kury jeszcze nie zjedliśmy, jutro jest pt, więc na pewno jeszcze trochę sobie pożyje :D
Jako że jutro będziemy mieli dostęp do internetu i wreszcie będziemy mogli wysłać tego posta, to na bieżąco informujemy, że od mojego przyjazdu w sobotę, z nami wszystko jest OK! Żadne przeziębienia i żołądkowe rewolucje się nas nie imają (odpukać w niemalowaną Deskę), a humory nam dopisują :) pozdrawiamy i dziękujemy wszystkim za modlitwę.
ps. ponawiam również apel Marcina, i zachęcam do pisania do nas smsów (+254718610872)

Brak komentarzy: