9.07.2009
KARIBU!!!
Jest 10.47 i jesteśmy w Kenii, w Nairobii. Nareszcie.
Dziewczyny spia, bo podroz dala się nam we znaki. Nie mamy nic do zarzucenia tureckim liniom, ale w sumie trwala 12 godzin. Nie obylo się bez przygod. Po wyladowaniu i wypelnieniu wszystkich formularzy wizowych i jeszcze związanych ze swinska grypa, odebraliśmy nasz bagaz, odziwo nic nie zaginęło, wybieglismy cali szczesliwi do hali przylotow, a tam na nas nikt nie czekal… Dzwonimy do o. Francisa, ale słyszymy tylko, ze nie jest osiągalny. Stoimy, czekamy, dzwonimy. Rozlozylismy się z powrotem na lotnisku z mysla, ze jakos doczekamy 6.30 czyli tutejszego wschodu słońca i ruszymy do miastu na poszukiwanie hotelu. Caly czas tez wierzyliśmy, ze Francis się pojawi. Ubralismy się co było pod reka, bo temperatura na dworze chyba spadla do 10 st., ludzie dokola nas chodzili w kurtkach, czapkach. Na szczescie ok. 3.30 otrzymalismy smsa, ze Francis jest już blisko. I tak dotarliśmy o 4.30 do campusu Uniwersytetu Kenyatty, gdzie jeszcze jedna noc ugoszcza nas znajomi Francisa.
Dzisiaj w planach spacer po Nairobii, a jutro ruszamy do Meru.
Nie mielismy możliwości polaczyc się ze swiatem, wiec dopisuje kolejny fragment relacji kenijskiej (będę zmienial kolor by można było zorientowac się w chronologii).
Pierwsza obserwacja, może malo wazna, ale nas kosztowalo to kilka godzin: Nairobii jest bardzo, bardzo rozległym miastem i strasznie zakorkowanym. Przejazd przez centrum na druga strone miasta kosztowal nas dwie godziny. Na droga panuja autobusy i szalone matatu, których jest tutaj istne zatrzesienie, sa to zazwyczaj zdezelowane busiki już dawno wycofane z produkcji. Naprawde trudno otworzyc okno w samochodzie, gdyz tutaj slowo smog ma szczególne brzmienie, nasze transludy i arki osiagaja szczyty ekologii.
Ks. Francis zabral nas na samym początku do siostr misjonarek sw. Rodziny, okazalo się, ze wśród nich sa cztery Polki, bardzo milo spędziliśmy popołudnie, ale również zdobyliśmy troche informacji, gdyz okazalo się, ze siostry maja dom w okolicach Meru, wiec pewnie jeszcze się z nimi spotkamy.
Potem jeszcze odwiedziny w Giraffe Centre, kilka buziakow i powrot do centrum, gdzie poszukiwania otwartego kantoru spełzły na niczym, wizyta w betonowej bazylice, herbata z mlekiem i znowu godzinny powrot w korkach. Podsumowujac: Nairobi nas nie zachwyca (jeden glos na tak, duzo betonu, brak charakteru, choc sporo tez przepieknej zieleni. Ludzi życzliwi, otwarci, ciagle do siebie zagaduja, nikt nie przeklina w korkach, wszyscy się smieja. Pogoda słoneczne, bardzo lagodna, przyjemna na takie wyprawy ok. 22 st, wieczory i ranki chlodne. Jutro jeszcze sprobujemy znaleźć kantor i uderzamy w kierunku Meru.
Obralismy sobie opiekuna wyjazdu dzisiejsza bardzo misyjna patronke bl. Marie Terese. „W jej życiu Bóg ukazał Kościołowi, a także wszystkim ludziom dobrej woli, czego może dokonać miłość jednego człowieka, który całkowicie oddał się Bogu, a przez Niego i całej cierpiącej ludzkości”.
Wczoraj po dlugiej drodze dotarliśmy do Meru, zajęło nam to chyba 5 godzin, ale po drodze był jeszcze przystanek na zakup świeżych sokow, nastepnie lunch i znowu przystanek tym razem banany, potem rzut okiem na plantacje herbaty, na koniec ryz i wizyta w misji nie daleko Choggoria, tak nam upłynęła droga.
Misja Francisa oddalona jest ok 20 min od głównej drogi prowadzacej do Meru, nie dojechaliśmy do Meru, a droga to wydzielony z plantacji różnorakich roslin (jeszcze nierozpoznanych:) pas czerwonej ziemi, bardzo nierownej, kamienistej, ale wszyscy pedza ile tylko się da, ile wytrzyma zawieszenie. Po drodze mijaliśmy mnóstwo ludzi, pomimo, ze było już prawie ciemno, wyglądało jakby nikt nie przejmowal się kurzem. W koncu dojechaliśmy do Mitonga, większej miejscowości, gdzie skupia się zycie i tu lezy misja sw. Franciszka z Asyzu. Jest to jej centrum, bo wspólnot, ośrodków podległych jest 13 i rozsiane sa w promieniu 50 km. Na miejscu pracuje Fr. Francis- proboszcz, Fr. Patrick- wikary, teraz jeszcze jest diakon i jeden brat. W parafii sa dwa zgromadzenia żeńskie.
Po kolacji zebralismy się na obradach i przez godzine rozmawialiśmy o tym czego oczekuje od nas Francis i czego my oczekujemy tutaj. W skrocie to chciałby on, abyśmy założyli Ruch Swiatlo-Zycie, tak po prostu, żeby zaczac, a potem przesłalibyśmy materialy po angielsku i za rok ktos znowu by przyjechal z Polski, to takie proste dla niego Zobaczymy, na razie chcemy się troche rozejrzec. Na pewno będziemy się spotykac z ludzmi z misji, odwiedzimy szkoly, a jutro mamy spotkac się z biskupem.
Dzisiaj czyli w srode rozpoczęliśmy msza o godz. 7, gdzie było mnóstwo dzieci ze szkoly podstawowej znajdującej się przy kosciele, troche siostr, kilkanascioro dorosłych glownie nauczycieli. Jestesmy pod wrazeniem zaangażowania, głośnych śpiewów, oczywiście bębnów, oklaskow itp., a z drugiej strony dzieci sa bardzo grzeczne. Oczywiście jesteśmy tutaj ogromna atrakcja i dzieci co chwila zerkaly do tylu, a na znak pokoju ruszyl w nasza strone istny tabun. Na koniec mielismy swoje piec minut, kiedy się przedstawialiśmy, powiedzieliśmy pare slow o sobie i zaśpiewaliśmy po polsku piesn na uwielbienie, zachęceni z radością podjeli refren Alleluja i oczywscie oklaski. Koncze na teraz, bo wreszcie mamy przegotowana wode i możemy umyc zeby:)
Wlasnie wyszliśmy od biskupa Salesiusa gdzie zjedliśmy sniadanie i pol godziny rozmawialiśmy o naszym Ruchu, planach i możliwościach dzialania w Kenii.
Internet jest beznadziejny, choc jesteśmy w kafejce, nie liczcie na wiecej:) Modlcie się za nas, koniecznie.
Marcin i reszta ekipy
PS Zdjecia nie chca przejsc:)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz