Jako, że ostatnimi dniami sporo podróżuję, to myślę, że warto opisać jak wygląda transport w Kenii, bo z europejskimi normami nie ma to wiele wspólnego!
Otóż zaczęło się w czwartek od tego, że chcieliśmy dostarczyć Mikeli i Brendzie nowe łóżko. Niby nic szczególnego a jednak. Dziewczynki mieszkają spory kawałek od Misji, więc trzeba było skombinować transport.
Poprzednim razem siostry wynajęły do takiej czynności motor. Podobno da się tak rozkręcić wszystko i przywiązać do jednośladu, że nie ma prawa nic po drodze zginąć. W sumie jestem w stanie to sobie wyobrazić widząc tu motory obładowane jak ciężarówki. Nawet matki z niemowlakami jeżdżą tu na motorach, więc dlaczego nie łóżko…
Mikela na nowym łóżku |
Ja to myślałem, że Mr Miriti zaparkuje samochód przy główniejszej drodze, a w busz to już zaniesiemy łóżko sami. Na moim myśleniu się skończyło, bo wjechaliśmy samochodem w taką ścieżynkę, że problem był z otwarciem drzwi.
Szczęśliwie udało się nam dostarczyć mebel, Mikela była zachwycona, co zresztą można zobaczyć na zdjęciu. Bliźniaki też mają się dobrze, a Brian nie odstępował mnie na krok.
Największych emocji nie dostarczył jednak ani przyjazd, ani wizytacja w domach, lecz droga powrotna. Oczywiście na tak wąskiej i krętej drodze nie da rady zawrócić, więc musieliśmy jechać dalej prosto, by drogą okrężną dotrzeć z powrotem do asfaltu. Ale co to była za droga… Ja spociłem się już na sam widok tych stromych zboczy. Przechyły w pionie i w poziomie, prawie jak w czasie sztormu na morzu, tylko Mr. Mirity zachował zimną krew i dzięki temu bez żadnego uszczerbku wyjechaliśmy na prostą drogę.
Brian, Millicent i Linet |
Faktycznie jeszcze jedna osoba może się zmieścić, więc bez marudzenia wyczekujemy kolejnego chętnego na tę podróż. Ku mojemu zdziwieniu, z tyłu zmieściły się jeszcze dwie osoby i tyle samo z przodu, nie licząc kierowcy, który siedział na jednym siedzeniu z młodą dziewczyną ubraną w uniform szkolny, a mi przypadło w udziale dzielenia miejsca z dosyć postawnym panem… Jeszcze do bagażnika wskoczyły dwie osoby, ale po drodze dosiadły się jeszcze trzy. Takim sposobem w kulminacyjnym momencie naszej podróży, jednym osobowym autem jechało trzynaście osób plus kot, którego s.Makena wiozła w pudełku.
busz |
Ktoś może zapytać, czy nie ma tu policji i czegoś takiego jak przepisy drogowe? Owszem, teoretycznie wszystko jest, ale policja jest tak skorumpowana, że jazda po tych drogach to wolna amerykanka. Po drodze były check pointy i nawet zaglądali nam do środka, ale uśmiechnęli się tylko, a my ruszyliśmy w dalszą drogę. Na koniec próbowali nas jeszcze okantować na bilecie i takim sposobem znaleźliśmy się w Meru.
market w Laare |
W Nkubu s.Makena pomogła mi znaleźć matatu do Mitunguu, a sama pojechała do Igoji. Najpierw pół godziny czekania na odjazd, później prawie czterdzieści minut drogi i wreszcie, ledwie żywy, dotarłem do Mitunguu.
ulice Meru |
Również teren parafii się zmienia, został uporządkowany i rozbudowany, ale o tym już w następnym poście, bo dochodzi już prawie północ, a mi literki zaczynają się zlewać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz